poniedziałek, 27 czerwca 2016

Czy wizja nowego systemu społecznego przedstawiona przez Karola Marksa w „Manifeście komunistycznym” jest fantazją?


Przedstawiam Wam krótkie, acz treściwe, wypracowanie, dzięki któremu można dowiedzieć się podstawowych cech koncepcji nowego społeczeństwa Karola Marksa. Wiedza chyba dość powszechna i bardzo przydatna. 
-----------------------
Poczciwy Karol Marks (stąd)


Karol Marks dokonał pogłębionej analizy kształtującego się systemu społeczno-ekonomicznego kapitalizmu, zwracając szczególną uwagę na wyzysk klasy robotniczej, która była pozbawiona wszelkich praw. Na podstawie tej krytyki narodził się w XIX wieku nurt filozoficzny nazwany marksizmem. Podstawą tego nurtu był „Manifest komunistyczny”, który zapowiadał potrzebę zmiany dotychczasowego systemu i ogólnoświatową rewolucję, która miała ten nowy system zaprowadzić. Trudno jest określić, czy wizja Marksa była możliwa do zrealizowania, czy była tylko fantazją i nieosiągalną utopią. W pracy przedstawię kilka najważniejszych, jak sądzę, argumentów i przykładów, które mogą świadczyć o braku możliwości zrealizowania tej wizji.

Karol Marks dążył do obalenia klasy burżuazji – kapitalistów, którzy w swych rękach mieli praktycznie całą gospodarkę i rządzili ówczesnym światem – i doprowadzenia do przejęcia władzy przez proletariuszy- klasy nowoczesnej, rewolucyjnej i rekrutującej się ze wszystkich warstw ludności. Filozof nie widział innego sposobu wprowadzenia nowego i sprawiedliwego systemu niż poprzez konieczną i nieuniknioną, według niego, ogólnoświatową rewolucję („Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”). Miała do niej doprowadzić partia komunistyczna, reprezentująca wszystkie ruchy proletariackie. Dzięki rewolucji miała nastąpić całkowita równość, a tym samym zniesienie klas społecznych. Wspólnota, o której myślał Marks (a także socjaliści utopijni przed Marksem), miała opierać się na wspólnych środkach produkcji i zniesieniu własności prywatnej, która była charakterystyczna dla społeczeństwa klasowego. Marks zakładał uspołecznienie całej gospodarki: „Kapitał – pisał – jest wytworem zbiorowym i może być uruchomiony tylko przez zbiorową działalność wielu członków społeczeństwa (...). Kapitał nie jest więc potęgą osobistą, lecz społeczną[1]”.
Ważnym planem filozofa było utworzenie jednego państwa, gdyż robotnicy, jak uważał, nie mają ojczyzny, a sami jako klasa tworzą społeczeństwo. Podkreślał, że np. przez wolny handel państwa burżuazyjne i tak zanikają. Ponadto Marks chciał m.in.: upaństwowić transport, wprowadzić darmową edukację dla dzieci, a przez to znieść obowiązek pracy dla młodocianych oraz zrównać rolnictwo z przemysłem, czyli wieś z miastem.

Przedstawiłem bardzo ogólnie koncepcję Karola Marksa. Już po samym przeczytaniu tych najważniejszych założeń, ma się wątpliwości co do realności ich wykonania. Pominę samą rewolucję, która miała pewne szanse powodzenia, choć pewnie nie takie, jak głosił Marks. Przede wszystkim wątpliwa jest teza o powszechnej równości ludzi, którzy z natury rzeczy różnią się między sobą. Można mówić o równości wobec prawa i równości szans, jakie każdy człowiek powinien mieć zapewnione przez system demokratyczny. Trudno jednak wyobrazić sobie społeczeństwa, w których wszyscy ludzie, wykonując różną pracę i różniąc się w efektach tej pracy, uzyskują te same korzyści.
Ponadto budowanie nowego systemu musiałoby być prowadzone na podstawach lub zgliszczach poprzedniego. To natomiast oznaczało, że wiele z poprzedniego społeczeństwa by przetrwało.  Po pierwsze- przetrwałaby własność prywatna (choć według Marksa związana była ona tylko z burżuazją). Jej zniesienie wcale nie zapobiegłoby nierównościom. Zapewne zamysł był taki, a przynajmniej częste wyobrażenie, że wszyscy mają wszystkiego pod dostatkiem i są materialnie zadowoleni, co miało się stać poprzez upaństwowienie środków produkcji, tzn. przejęcie ich przez proletariat. Po drugie- przetrwałaby klasowość. Marks przewidywał, że do jej zniesienia wystarczy obalenie burżuazji i przekazanie władzy proletariatowi, czyli w założeniu całemu komunistycznemu społeczeństwu. Nie oznaczałoby to jednak zaniku podziałów, które najczęściej wytwarzają się naturalnie, z powodu różnic w funkcjonowaniu i innych indywidualnych cech czy poglądów. Dlatego też zniesienie klasowości równe byłoby niemal z niemożliwym, ponieważ równałoby się to z koniecznością jednolitej pracy i świadomością całego społeczeństwa.
Następnym aspektem jest stworzenie jednolitego społeczeństwa. Marks, na podstawie analizy, stwierdził, że wszystkie przeciwieństwa i „świadomość” – jak określał wszelkie wyobrażenia, poglądy i  pojęcia - zanikają wraz ze zmianą warunków życia i bytu społecznego. Czy jednak filozof nie zaprzeczył sam sobie, twierdząc, że nowe społeczeństwo komunistyczne będzie stało w miejscu? Bardzo możliwe, choć równie prawdopodobne było, iż jego teza mówiła o tym, że świadomość społeczna będzie zawsze taka sama. I tu nasuwa się następna kwestia- kwestia indywiduum ludzkiego. Filozof uważał, że życie indywidualne i społeczne człowieka nie jest czymś różnym, a jedynie indywidualne jest czymś bardziej szczegółowym. Z tym jednak trudno się zgodzić- człowiek jest jednostką, różniącą się od innych poglądami, ambicjami i celami osobistymi, a społeczeństwo- zbiorem takich jednostek, a nie jednolitą masą. Trudno więc sobie wyobrazić, jak te wszystkie przeciwieństwa niwelowane są przez jedno- jedność interesów. „Interes skuwa nas wszystkich ze sobą[2]”- pisał Engels. Marks chciał, by społeczeństwo wróciło do dawnego harmonijnego społeczeństwa, funkcjonującego jak organizm, podobnie do maszyny. I Marks, i Engels wprost zachwycali się społeczeństwem pierwotnym, nie znającym pieniądza czy wartości prywatnej. Używali też tego jako argument, że taki system może funkcjonować. Pytanie, czy do niego można powrócić? Nie istnieje jedna słuszna odpowiedź na to pytanie, ale z pewnością bardziej prawdopodobna jest odpowiedź negatywna niż pozytywna.

Wszystkie argumenty, które przedstawiłem, zdają się potwierdzać, iż wizja społeczeństwa według Marksa jest fantazją. Założenia przedstawionego w „Manifeście komunistycznym” systemu były – wydaje się – naiwne i nierealne, lecz nie pozbawione całkowicie sensu, a sam system – mimo że oparty na podstawach naukowych – był podobny do utopijnych propozycji Fouriera i Spencera. Marks błędnie przyjął, że da się stworzyć tak idealny system, nie mając idealnego społeczeństwa. Zakładał, że może ono działać jak przyroda – harmonijnie i niezawodnie – i że sama tylko jedność interesów zniweluje wszelkie różnice między jednostkami, które w nowym systemie miały być pozbawiona znaczenia. Jednak jest to pogląd czysto abstrakcyjny, trudny do obrony. Tak samo jak równość i zniesienie własności prywatnej. Osiągnięcie tego wymagałoby w istocie zrobienie wielkiego „kroku w tył” – do czasów wspólnoty pierwotnej.

Marks wskazał ludzkości ścieżkę, która miała dowieść ją do rzekomej wolności i równości. Jednak jej koniec jest nieznany, a droga niepozbawiona trudności. Próby zastosowania projektu systemu ekonomiczno-społecznego Marksa przedstawionego w „Manifeście komunistycznym” w praktyce zakończyły się jak dotąd niepowodzeniem.



Bibliografia:

1.      „Manifest komunistyczny” K. Marksa i F. Engelsa, Spółdzielni Wydawniczej „Książka i Wiedza”, Warszawa 1949 rok.
2.      „Główne nurty marksizmu” Leszka Kołakowskiego, wydawnictwa „ANEKS”, Londyn 1988 rok.
3.      „Wpływ jednostki na kształtowanie się historii na przykładzie postaci z XVIII i XIX wieku” Kacpra Gołyńskiego.
4.      „(Nie)realny socjalizm” J.Drygalskiego i J.Kwaśniewskiego, Wydawnictwa Naukowego PWN, Warszawa 1992 r.






[1] „Manifest komunistyczny” K. Marksa i F. Engelsa, Spółdzielni Wydawniczej „Książka i Wiedza”, Warszawa 1949 rok, strona 51.
[2] „Dwa przemówienia w Elberfeldzie” F.Engelsa

sobota, 11 czerwca 2016

Angielska piechota z wojny stuletniej





       Czas na kolejną porcję wojny stuletniej, o której możecie więcej przeczytać tu. Ten długi, bo trwający ponad sto lat, i krwawy konflikt pustoszył ziemie francuskie, a rany po nim nie zamknęły się przez wieki.  Dlatego też nie dziwota, że jest to chyba najczęściej wybierany średniowieczny temat przez manufaktury figurek.
Mogę w tym miejscu poruszyć kwestię angielskich łuczników, znanych ze swej zabójczości. Używali oni angielskich (wcześniej- walijskich) łuków, mających od 1,83 do nawet 2 metrów. Dzięki nim i umiejętnością tej jednostki Anglicy uzyskiwali przewagę w bitwach jak pod Azincourt czy Crecy. Jednakże wokół tej jednostki powstał pewien mit, polegający na tym, że ich strzały przebijały bezproblemowo każdą zbroję. Nie jest to do końca prawda. By przebić zbroję płytową, łucznik musiał strzelić płasko (a przecież łucznicy stawali w dwuszeregu, czyli tylko pierwszy szereg mógł oddać taki strzał) i precyzyjnie. Przebicie zbroi nie oznaczało oczywiście śmierci przeciwnika. Strzały miały też inną funkcję- grad pocisków dudniący w hełm rycerza wywoływał panikę (jak pod Azincourt). Skuteczność angielskich łuczników bierze się właśnie głównie z t

wtorek, 31 maja 2016

Dyskusja o sensie istnienia, osiwiały szaleniec i tajemnicze czytanie- recenzja spektaklu "Krapp i dwie inne jednoaktówki"

                Powiada się, że teatry upadają i nie mają pieniędzy, ponieważ widownie zieją pustkami. Oj! nie widać tego. By znaleźć bilety na spektakl na wysokim poziomie (i nie tylko), trzeba długo szukać i wręcz „polować” na nie. Bo któż nie ma ochoty pójść do teatru? Może i są takie osoby, ale ja – jako osoba zakochana w teatrze – nie wyobrażam sobie, jak można nie kochać tak pięknej sztuki.
Niedawno udało mi się udać na spektakl z okazji sto dziesiątej rocznicy urodzin Samuela Becketta w Teatrze Polskim- przedstawiono w nim „Fragment dramatyczny II”, „Impromptu Ohio” i „Ostatnią taśmę”, zaś reżyserował Antoni Libera. Beckett był  irlandzkim dramaturgiem, prozaikiem i eseistą, a ponadto jednym z jedenastu irlandzkich noblistów. Jego dorobek był ogromny, a pisał on po angielsku – był to jego rodzimy język - oraz później po francusku (jako ciekawostkę mogę podać, że był potomkiem francuskich hugonotów). „Był człowiekiem niezwykłej skromności i szlachetności”- widnieje w programie spektaklu.

         

czwartek, 19 maja 2016

Dom


Czas na opowiadanko historyczne, które wysłałem niegdyś na konkurs literacki. Nie dziwię się, że nie wygrał, bo nie jest to arcydzieło, a jedynie jakiś tam tekst. Został też trochę zdeformowany z powodu limitu słów na konkurs, musiałem się ograniczyć, czego bardzo nie lubię. Ciekawostką jest to, że początkowo "Powrót" miał być wysłany na ów konkurs, co możliwe było lepszym pomysłem, ale gdy ja dopiero się rozkręcałem, przekroczyłem już limit słów. 
Miłego czytania życzę! 
PS. Może jakaś porcja konstruktywnej krytyki? 


----------            


          Wszystko wskazywało na to, że jest pusty. Okna zakryte były okiennicami, oprócz jednego, małego i okrągłego, które znajdowało się na poddaszu. Pokryte białym tynkiem ściany były nietknięte. Niewątpliwie była to posiadłość kogoś bardzo bogatego, bo, oprócz dużego i przestronnego budynku mieszkalnego i stajni, z tyłu rozciągały się piękny park, niegdyś piękny, a teraz zaniedbany, zarośnięty i smutny.
Trzypiętrowy budynek stał niedaleko wsi, która dobrym stanem mu nie dorównywała. Była spustoszona, kilka domów zostało spalonych, reszta została pozbawiona niemal wszystkiego, włącznie z wszelkim ziarnem. W jedynej studni, stojącej na malutkim placyku, pływały trupy. Wieś wyglądała jakby od stu lat nikt w niej nie mieszkał, jakby przeszła przez nią jakaś nawałnica. Szczególnie w szarym świetle zachmurzonego nieba.

poniedziałek, 2 maja 2016

Historia flagi Rzeczpospolitej Polski




Dziś 2 maja- Dzień Flagi, święta ustalonego w 2004 roku. „Kolor naszej flagi jest złożony, kolor górny jest kolorem białym, kolor dolny to kolor czerwony”- śpiewał Lech Janerka. Polacy, zdaję mi się, utożsamili się bardzo z owymi dwoma barwami, obecnymi praktycznie wszędzie. Jednak skąd kolor biały i czerwony? Skąd w ogóle istnieje flaga?



Flaga RP (źródło)
        Biało-czerwone barwy zostały wzięte z godła Królestwa Polskiego- białego orła na czerwonych tle. Jest to symbol Piastów, czyli pierwszej dynastii, panującej w kraju utożsamianym z Polską. Jest także wiele legend związanych z naszymi barwami w tym ta najsłynniejsza- o Lechu, Czechu i Rusie. W niej Lech – symbolizujący Polaka – zobaczył białego orła na tle zachodzącego słońca. Ponadto heraldycy uważają, że kolor biały ma symbolizować niewinność i uczciwość, zaś czerwony odwagę i waleczność (krew przelana za ojczyznę). Według mitologii i kultury słowiańskiej kolor górny oznacza czystość i wodę.

sobota, 23 kwietnia 2016

Antyutopia

       Nad szarą taflą niespokojnego oceanu wznosił się na potężnych filarach most. Łączył on niewielką wysepkę z lądem. Biegły nim tory kolejowe. W oddali pędził przypominający srebrną smugę pociąg. Maszyna zwalniała tak, że przy wjeździe na most nie jechała szybciej niż biegł człowiek, a następnie stanęła po jego środku, przy starej, popękanej platformie peronu, na której stała zwykła, parkowa ławka. Nad nią wznosił się słup zwieńczony zegarem. Jednak jego wskazówki stały w miejscu, a tarcza była zbita.  
Drzwi wagonu rozsunęły się na boki, ujawniając pasażerowi ponury i szary świat. Mężczyzna ubrany był w koszulę i krawat oraz eleganckie, świeżo wyprasowane spodnie. W ręku trzymał małą walizeczkę, jakby jechał na krótkie wczasy. Niewielkie kępki uczesanych włosów wśród otaczające powiększającą się łysinę świadczyły o jego średnim wieku. 
Mężczyzna westchnął i postawił pierwszy, ciężki, niejako wymuszony krok na platformie. 
Drzwi wagonu cicho zasunęły się i pociąg ruszył w drogę powrotną. Mężczyzna z nadzieją podążał wzrokiem za rozmywającym się za mostem pojazdem, łudząc się, że się zatrzyma. W końcu odwrócił się w stronę niewielkiej wysepki. Zrezygnowany ruszył kończącymi się nagle torami w jej stronę. Spotkał się z pustkowiem pokrytym niewidzącą od dawna słońca trawą i pojedynczymi głazami. 
Dostrzegł pośrodku samotny, drewniany domek. Podszedł do niego i postawił walizeczkę na pustym tarasie. Wszedł do środka. We wnętrzu były tylko trzy pozbawione mebli pokoje. I dwa okna zasłonięte grubymi, czarnymi, przypominającymi bardziej kotary zasłonami, nie przepuszczającymi właściwie żadnego światła. Mężczyzna spostrzegł mały, wyryty scyzorykiem w ścianie rysunek, przedstawiający okno. 
A w nim wyryte słońce. 
Wyszedł na taras i zaczął się przyglądać bezkresnemu oceanowi. Ze smutkiem zobaczył, jak most znika pod jego tonią, a ląd znajdujący się za nim schował się za nieprzeniknioną mgłą. 
Skrył twarz w dłoniach. Zszedł z tarasu i zaczął okrążać wyspę. W pewnym momencie stanął jak wryty. Zobaczył coś innego.  
Zbliżył się ostrożnie, jakby bojąc się, że to fatamorgana.
Wyciągnął rękę.
Niemożliwe, to jest prawdziwe.
Uśmiechnął się. 
Malutkie drzewko nazwał Elpida[1].



[1] Ελπίδα (gr.): nadzieja.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Rude jest piękne- recenzja "Once" Johna Carneya



                Istnieją dwa rodzaje filmów- takie, które po wstaniu z fotela znikają praktycznie z pamięci i takie, o których pamięć pozostaje na długo. Przy pierwszych się relaksujemy, czasami śmiejemy, a czasami, niestety, załamujemy się jego poziomem. Przy drugich płaczemy, wspominamy, żałujemy, zazdrościmy... są po prostu piękne. Są bliskie ideału kinematografii, nieustępliwie poszukiwane przez krytyków i innych widzów. Taki też jest irlandzki „Once” Johna Carneya.

„Once” to historia dwóch ludzi- rudowłosego irlandzkiego artysty (w jego roli Glen Hansard), który pracuje jako naprawiacz odkurzaczy wraz z ojcem, i czeskiej artystki (Marketa Irglova), nie mającej stałej pracy. Spotykają się na ulicy, gdy chłopak gra na gitarze piosenkę swojego autorstwa, a dziewczyna podchodzi do niego z zainteresowaniem. Wkrótce złączy ich niezwykła więź.
Co jest niesamowitego w tym dziele, to naturalność. Przede wszystkim mówi nam o tym kamera, zdaje się ręczna, gdyż cały czas drga. „Once” może się wydać filmem amatorskim, ale właśnie taki miał być. Gra aktorów jest świetna, niesztuczna, mimo że Czeszka nawet nie jest profesjonalistką (do tego podczas produkcji miała zaledwie siedemnaście lat). Dialogi nie przypominają Szekspirowskich, zawierają czasami wulgaryzmy, jednak nie są one zniesmaczające. Często ma się odczucie, że zamiast płyty z profesjonalnym filmem, włożyło się płytę z rodzinnego archiwum.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Fragmenty "Bitwy pod Grunwaldem" Jana Długosza


  
Pierwsze starcie

Gdy już całe wojsko się zebrało, zaśpiewało donośnym głosem ojczystą pieśń „Bogurodzicę”, a potem potrząsając kopiami ruszyło do walki. Pierwsze do boju poszło wojsko litewskie na rozkaz księcia Aleksandra, który nie znosił żadnej zwłoki. Gdy podkanclerzy Królestwa Polskiego Mikołaj, wśród potoku łez, zniknął z oczu króla, jeden z pisarzy rzekł mu, by poczekał na starcie tak potężnych wojsk, bo to niezwykle rzadki widok, którego prawdopodobnie już nigdy nie ujrzy. Podkanclerzy zawrócił więc i skupił swój wzrok na walczących armiach. W tym właśnie momencie linie obu wojsk starły się w środku doliny rozdzielającej wojska. Obydwie strony wzniosły krzepnące okrzyki.  Krzyżacy próbowali zdwojonym ostrzałem z dział rozbić oddziały polskie i zmieszać je, mimo że wojsko pruskie z większą siłą uderzyło na armię Unii, nabierając prędkości z większego wzniesienia.
W miejscu starcia wznosiło się sześć wysokich dębów, na które weszło wielu ludzi – nie wiadomo czy z wojska krzyżackiego, czy też królewskiego – by z góry zobaczyć pierwsze starcie chorągwi i losy obydwu wojsk. Walka była niezwykle głośna – łamiące się włócznie i uderzające o zbroje miecze wydawały tak głośny szczęk, jakby zwaliła się jakaś ogromna skała, tak że słyszeli odgłosy bitwy ludzie oddaleni nawet o kilka mil. Wojownik nacierał na wojownika, kruszyły się zbroje pod naciskiem innych, a miecze uderzały w twarze. Szeregi tak się zwarły, że nie można było odróżnić tchórza od odważnego, dzielnego od opieszałego, bo jedni i drudzy przywarli do siebie i tworzyli jedną wielką masę.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Grenadierzy Starej Gwardii

           Gwardia Cesarska była elitarną jednostką francuskiej armii, mająca chronić osoby Cesarza, a także, a może przede wszystkim w późniejszym okresie, stanowiła rezerwy, odgrywające niekiedy kluczowe role w bitwach. Wywodziła się z dawnej Gwardii Królewskiej i Gwardii Dyrektoriatu. W 1800 roku zostały one połączone i utworzono z nich dwa bataliony grenadierów pieszych, kompanię strzelców pieszych, dwa szwadrony grenadierów konnych, kompanię strzelców konnych i kompanię artylerii konnej, tworząc tym samem Gwardię Konsularną. Liczyła ona niewiele ponad dwa tysiące ludzi, a dowodził nimi Joahim Murat. 
W listopadzie następnego roku przeprowadzono kolejne zmiany w Gwardii- przydzielono czterech generałów. Wkrótce zaczęto formować szwadron mameluków. W 1803 roku również utworzono batalion marynarzy Gwardii, gdyż Napoleon planował wojnę z Anglią, w końcu nieudaną. 
W maju 1804 zmieniono nazwę na Gwardię Cesarską. Dowódcą jej był sam Napoleon, pod sobą miał zaś czterech generałów. Już wtedy stan liczebny Gwardii wynosił ponad jedenaście tysięcy ludzi.
W 1809 roku Gwardię podzielono na Młodą i Starą. Ta pierwsza, liczniejsza, miała być używana w polu. Ta druga składała się z istniejących już pułków, a żołnierze tej formacji musieli mieć za sobą dziesięć lat służby, a także zasługi bojowe. Były w niej jednostki strzelców konnych i pieszych, grenadierów pieszych i konnych, szwadron mameluków, polskich szwoleżerów, żandarmerii wyborowej oraz artylerii Gwardii.
Grenadierzy to jednostka wywodząca się z XVII wieku; wówczas ich głównym

sobota, 2 kwietnia 2016

Powrót III


         

          Pan Stanisław wkrótce wrócił do swego dworku. Tymczasem w karczmie okazało się, że Audrey zaczął się lepiej czuć. Kazał sobie przysunąć ławę bliżej tlącego się jeszcze drwa w kominku. Pozostałych dwóch towarzyszy przeniesiono na górę, choć z niemałym trudem.
Koło Audreya usiadł Louis. Ten nie mógł się nadal otrząsnąć po rozmowie z panem Stanisławem. Dawno nie spotkał z taką stanowczością połączoną z tajemniczością. Nadal obawiał się o swoje życie, jednakże z Audreyem czuł się pewniej.
- Co tam, Louis?- spytał Polak, poprawiając spadający koc.
- Przed chwilą był tu jakiś Stanislas, weteran z wojny iberyjskiej- Audrey cmoknął ze zdziwienia.- Mieszka w dworku, niedaleko stąd. Przyszedł, bo znał francuski.
- No i co, o co pytał? Odpowiedziałeś?
- Gdybym mógł, to bym nie odpowiedział. Groził mi, miał pistolet. Musiałem powiedzieć prawdę- żołnierz nie dał po sobie poznać, że odczuwa głęboki wstyd. Bardzo nie lubił osobistych porażek.  
Audrey spuścił wzrok. Wiedział, że jego rodacy bywają agresywni, a szczególnie szlachta. Zawsze chodziło o honor. Uważał to za bredzenie, bo tu chodziło o życie, nie o jakiś ideał, który istniał tylko w głowach garstki ludzi.
- Coś jeszcze?- spytał.

poniedziałek, 28 marca 2016

Kusznicy

      Kusza to broń dosyć prosta w obsłudze, na pewno nie tak skomplikowana jak łuk. Do załadowania tej pierwszej wymaga się więcej czasu, ale siła wystrzału jest o wiele silniejsza i potrafi przebić zbroję (nie uwzględniam tu łuku angielskiego). Kusza jest młodszą bronią od klasycznego łuku, lecz też ma swoje lata- pierwsze wzmianki na temat tej broni pochodzą z V wieku p.n.e. ze starożytnych Chin. Już trzysta lat później była ona standardową bronią Kraju Środka (utworzono nawet korpus składający się z pięćdziesięciu tysięcy kuszników!). 
W Europie kusze pojawiły się w armii rzymskiej jako machiny miotające tj. balisty czy skorpiony. Wywodziły się prawdopodobnie od azjatyckiego łuku kompozytowego, które miały zasięg nawet do sześciuset metrów. W bardziej znanej formie przenośnej jest w Europie od dwóch tysięcy lat i powstała na podstawie greckiego gastrafetes (zwane też łukiem greckim). Zasięg takiej broni wynosił dwieście metrów i potrafił przebić nawet  piętnasto-centymetrowej grubości bal. Jednak kusze zaczęły się rozpowszechniać w średniowieczu, głównie podczas wypraw krzyżowych, gdyż wywoływały panikę wśród saraceńskich szeregów.

piątek, 18 marca 2016

Powrót II



          Gdy chłopiec wrócił do karczmy, zastał jednego z Francuzów siedzącego na ławie i popijającego jakąś nalewkę.
- I co?- spytał karczmarz Albert.
- Zaraz ma przyjść- odpowiedział Andrzej.
Życie w karczmie toczyło się tak samo jak zawsze: od czasu do czasu karczmarz kręcił się po izbie by zamienić jakieś słowo z gośćmi i… tyle. Chociaż tę monotonię przerwało przybycie tajemniczych czterech postaci.
Wkrótce drzwi się rozwarły i do środka wszedł kuśtykający pan Stanisław. Karczmarz przywitał go z otwartymi rękoma, mówiąc:
- Witamy, panie Stanisławie. Wszystko dobrze?
- Nieźle, nieźle- odpowiedział bez przekonania weteran.- Gdzież tu są ci Francuzi?
Wówczas odwrócił się właśnie obcokrajowiec wciąż siedzący przy tej samej ławie i pijący tę samą nalewkę. Francuz spojrzał badawczo na przybysza, jego wzrok nie był zbytnio przyjemny. Obcokrajowiec szybko zauważył, że nowy gość nie jest zwykłym mieszkańcem wsi, a byłym żołnierzem. Przez chwilę było widać, że czoło francuskiego żołnierza okrył pot, a źrenice rozszerzył strach, lecz po chwili wszystko to bezpowrotnie zniknęło.
- Bonjour- odezwał się pan Stanisław. Mimo upływu lat, mówił bez cienia akcentu.

wtorek, 15 marca 2016

Powrót I



                 Dym wypełniał całe skromne pomieszczenie przeznaczone na jadalnie. Przy dwóch, ustawionych równolegle do siebie, sosnowych stołach z ławami siedziało dwóch mężczyzn. Zwróceni twarzami do siebie nie rozmawiali, a spożywali gorącą strawę z glinianej misy. Co chwilę jeden z nich pociągał nosem i wyjmował materiałową chusteczkę, by w nią się wysmarkać.
Naprzeciwko drzwi stała podłużna lada zbudowana z pustych beczek, przy której stał znudzony karczmarz. Patrzył oczyma, które oglądały już niejedną wiosnę spod krzaczastych i siwiejących brwi. Nie miał już prawie włosów na głowie, jedynie siwe i będące w nieładzie włosy po bokach głowy sterczały niby sople lodu.
Za karczmarzem w piecu paliło się drewno, które dawało przyjemne ciepło, jakże ważne w zimowe wieczory takie jak ten. Nad paleniskiem wisiał garnek wypełniony gorącą strawą spoczywającą też w misie gości.
Tę monotonną i śpiącą atmosferę przerwały odgłosy na zewnątrz. Początkowo ni karczmarz, ni goście nie usłyszeli ich, gdyż wichura uporczywie wiała na dworze, lecz gdy odległo się niecierpliwe pukanie do drzwi i zaczęło się przemieniać w walenie, karczmarz krzyknął po syna, który obsługiwał gości.
Niewielka sylwetka wybiegła zza lady i podbiegła do drzwi. Chłopiec nie mógł mieć jedenastu lat, był szczupły i marny posturą. Młoda twarzyczka byłaby niewątpliwie piękna, gdyby nie ślady po ospie, która naszła go dwa lata temu. Ponadto chłopczyk kuśtykał na prawą nogę, bo przedwczoraj poślizgnął się na lodzie i nadwyrężył sobie kostkę.  
Chłopiec odsunął rygle, zasuwane gdy wiał mocny wiatr z obawy o nagłe otwarcie wejścia. Lęk ten, jak się okazało, był słuszny, bo kiedy tylko rygle zostały odłożone, drzwi trzasnęły z hukiem o ścianę. Jedzący strawę goście z zaciekawieniem spojrzeli w kierunku przybyszów. Ich oczom ukazały się dwie ośnieżone od stóp do głów postaci. Chłopiec ruchem ręki poganiał gości, bo wiatr wdał się już do środka i przeraźliwy chłód przesiąkł wszystkich. Dwie postaci weszły więc, a młodzieniec zamknął drzwi, choć musiał się przy tym natrudzić.
Dopiero wtedy karczmarz i jedzący strawę goście, zauważyli, że jeden z przybyszów nie jest wielkoludem, tylko na głowie nosił wysokie żołnierskie czako, które przez ośnieżenie zdawało się częścią ciała. Pod białą powłoką zaczął prześwitywać mundur, a gdy przybyły strzepnął warstwę puchu, ukazały się oczom wszystkich lederwerki przecinające na krzyż niebieski uniform. W prawej dłoni okrytej rękawiczką, dziurawą na wierzchu, trzymał zamarznięty karabin, który jeszcze niedawno zdawał się być kijem.
Druga postać była niższa za to o co najmniej głowę od towarzysza, nie licząc czako. Ubrana była w futrzany płaszcz, a nie w mundur jak towarzysz, sięgający niemal kostek. Twarz zniknęła pod grubym szalem, a czubek głowy zakryty był tudzież futrzaną czapką.
Obie postaci miały wielkie czerwone rumieńce na twarzy i gdy poczuli ciepło, padli niespodziewanie na posadzkę. Chłopiec zaniepokoił się widocznie i podbiegł do niższego przybysza, lecz nie mógł go podnieść. Podszedł przestraszony karczmarz; dwaj widzowie jedzący dotychczas strawę, również podnieśli się i podbiegli.
- Co wam, mości panowie?- spytał drżącym głosem gospodarz.
Czwórce udało się dźwignąć dwóch wojaków i posadzili ich na ławie. Dopiero wtedy się ocknęli. Ubrany w płaszcz przybysz mruknął coś nieznacznie i westchnął głośno. Jego towarzysz poderwał się po minucie, gdy karczmarz przygotowywał strawę i szturchnął pierwszego, mówiąc:
- Audrey, que s’est-il passé?
Karczmarz dopiero teraz przypomniał sobie jaki wojak ma na sobie mundur- bez wątpliwości francuski.
Przybysz w płaszczu, nazwany Audreyem, spojrzał nieprzytomnie na towarzysza, ale po chwili też poderwał się z ławy i krzyknął niespodziewanie:
- Dwóch jest nam potrzebnych do pomocy!
Karczmarza, chłopca i dwóch jedzących zaskoczyła nagła zmiana języka na polski. Nie pytając jednak, ci ostatni chwycili za swoje kożuchy i wraz z dwójką wojaków wyszli na zewnątrz. Mróz był okropny, do tego przez śnieżycę nic prawie nie było widać. Na szczęście karczmarz dał im latarnię i przybysz w czako, który zdawał się być Francuzem, trzymał ją przed sobą. Brnęli w śniegu po trudnej do przebycia drodze. Karczma leżała we wsi ukrytej pośród puszczy, tylko droga łączyła ją ze światem. W osadzie często zatrzymywali się przybysze, by przeczekać zimę, a że czasami mogło to trwać kilka miesięcy, to mieszkali w karczmie, z czego jej właściciel czerpał korzyści.
Na szczęście nie musieli długo iść- po dwustu metrach dostrzegli przed sobą dwóch ludzi leżących w śniegu na wznak. Obaj nie dawali znaku życia. Śnieg prawie całkiem ich przykrył, dlatego też z trudem ich wygrzebali. Francuz i Audrey chwycili jednego zmarzniętego nieszczęśnika, drugi zaś został zabrany przez pozostałych.
Droga powrotna dłużyła się niezmiernie, szczególnie po chwili, gdy Francuz upuścił latarnię w śnieg. Nie było szans jej wyciągnąć, gdyż wpadła głęboko, a wszelkie próby schylania się oznaczało odłożenie na bok obu nieszczęśników, którzy potrzebowali jak najszybszej pomocy.
Po piętnastu minutach znów ogarnęło ich ciepło, lecz nikt nim się nie napawał. Prędko położono na stołach obu nieszczęśników, a Audrey zawołał:
- Coś ciepłego i futra! Jest tu jakiś medyk?- spojrzał pytająco na chłopczyka.
- Jest, ale godzinę drogi stąd- odpowiedział cicho i nieśmiało.
- W taką pogodę ni kroku uczynić- odezwał się karczmarz, przynosząc futra.
- Sanie! Potrzebne sanie, macie?- nie poddawał się wojak.
- Pewno, że mamy, ale w taką wichurę konie nogi połamią i zamarzną- odpowiedział karczmarz, podawszy misę gorącej strawy.
- Dawać! Pojedziem!- lecz ledwo to powiedział, legł na posadzkę wycieńczony. Francuz spojrzał ze zdenerwowaniem na kolejną ofiarę mrozu.
Ale i on nie chciał się poddawać i oddawać Hadesowi swych towarzyszy. Powiedział:
- Alcool, vous avez?
Karczmarz szybko zrozumiał o co chodzi. Krzyknął do chłopca, by przyniósł gorzały i nalewek. Dwaj pozostali goście zaczęli za to przynosić futra dla Audreya i Francuza. Ten drugi podszedł do ognia i skulony grzał, drżąc przy tym. Na twarzy pojawił się u niego znak ulgi i wielkiej radości jakiej dawno nie zaznał. Gdy dostał okrycie, zasnął po bardzo krótkiej chwili, chrapiąc przy tym głośno. Wyglądał na osobę, która spełniła swoje zadanie w najlepszy możliwy sposób, a teraz może zasłużenie odpocząć.
Karczmarz kazał również przenieść resztę nieszczęśników bliżej ognia. Ułożono tam posłania, bardzo blisko siebie z powodu niewielkiej przestrzeni jaka była za ladą.
Po tych wszystkich czynnościach, karczmarz usiadł ciężko na ławie, a razem z nim dwóch pozostałych gości. Tylko chłopiec zniknął gdzieś, zapewne krzątał się gdzieś na zapleczu lub przygotowywał coś w kuchni. Wkrótce przyniósł na stół nalewkę.
- No, to za zdrowie naszych gości- powiedział karczmarz, wznosząc szklankę; normalnie by krzyknął, ale teraz głos miał słaby i przejawiający zmęczenie. Nie miał już tylu sił co dawniej.
- Zdrowie!- odpowiedzieli obaj.
Gdy już do dna opróżnili szklaneczki, karczmarz powiedział:
- Nie zapowiada się na lepszą pogodę, co? Jeszcze przyjdzie wam tu poczekać.
- Jako żywo- odpowiedział jeden z gości smutno. Był on wysoki, dobrze zbudowany, miał może trzydzieści pięć.- Zima nie zna litości, co Przemysław?
- Pewnie, Ludwiku- rzekł ten drugi, nazwany Przemysławem. Był nieco młodszy i niższy, tudzież chudszy. Wyglądał na osobę wiecznie zapracowaną, więc niewątpliwie długie oczekiwanie na przystępność dróg męczyło go i martwiło zarazem.


                Karczmarz, Ludwik i Przemysław przespali całą noc. Czuwał tylko chłopiec i żona gospodarza zawsze dbająca o wszystkie dogodności. Nowi goście spali raczej dobrze, jedynie Polak czasami wstawał w nocy, nie wiedząc co się dzieje, następnie kładąc się nim ktokolwiek nadszedł.
Rankiem do karczmy wdarły się chłodne w swym kolorze promienie słoneczne. Odsłoniły zatopioną w śniegu wieś, aż tak, że człowiek po pępek zatapiał się w białym puchu. Wiatr ustał, na dworze było przerażająco cicho. Drzewa stały jak na baczność, okryte śniegiem niczym w białych mundurach.
Wraz z promieniami słonecznymi nadeszły nowe chęci, bo od tygodnia nie było widać na niebie tej potężnej gwiazdy, w nocy w mroku krył się księżyc.
Karczmarz widząc, że szybko siły odzyskał jeden z Francuzów – ten, który przytomny przyszedł do karczmy – postanowił posłać syna do dworku we wsi, znajdującego się w tej samej osadzie. Tam mieszkał stary już weteran Polak. Nie był gadatliwy- różne krążyły plotki o jego działaniach na wojnie, z pewnością uczestniczył jeszcze w niedawnych kampanii iberyjskiej; powiadano również, że brał udział w słynnej bitwie pod Samosierrą jako jeden z polskich szwoleżerów, dlatego spodziewano się, że mówi po francusku. Zwał się Stanisław Rakowski.
Chłopiec, mimo słabego samopoczucia, wyszedł bez zbędnego gadania. Ubrał się w najgrubszy kożuch jaki miał, a na nogi włożył narty, dzięki którym miał się nie zapaść w śnieg. Było bardzo zimno, choć nie wiał wiatr. Słońce nie grzało prawie w ogóle. Chłopiec z zawziętością ruszył zasypaną grubą warstwą śniegu drogą. Po chwili zezłościł się na siebie, że zapomniał o kijkach. Szedł w bardzo dziwny sposób, odpychając się raz jedną, raz drugą nogą. Wyglądało to komicznie, ale, na szczęście dla chłopca, nikt go nie widział. Bo kto mógłby? Przy takim stanie dróg ktokolwiek pełny rozumu nie podróżował, a mróz zniechęcał do wyjścia na zewnątrz.
Po dłuższej chwili, chłopiec stanął naprzeciwko drzwi do drewnianego dworka. Ten nie był duży, został skromnie wzniesiony z sosnowych bali. Okiennice były szczelnie pozamykane, wydawało się, że nikt tu od dawna nie mieszka. Jednak nagłe szczekanie z psiej budy stojącej z tyłu budynku, oznajmiło, że dworek nie jest pusty.
Chłopiec zebrał się w sobie, bo z natury był nieśmiały, a potem zapukał głośno, by nie musieć powtarzać czynności. Ze środka rozległy się kroki, aż ucichły przy drzwiach. Wtedy ozwał się dźwięk odsuwanych rygli i ze środka wysunęła się niemłoda już kobieta. Tak jak i męża, z rzadka widywano ją poza dworkiem. Zwała się Jadwiga, podobno na cześć królowej żyjącej w zamierzchłych czasach. Była niska, ale krępa, gdyż wykonywała większość robót gospodarskich. Powiadano, że kiedyś pomagał jej syn, lecz cóż z nim się stało nie wiadomo.
- Któż to?- miała życzliwy wyraz twarzy, lecz jej głos był ochrypły i mniej przyjemny.- Ach, to ty, Andrzeju. Cóż cię sprowadza, moje dziecko?
- Mam kilka słów do przekazania panu Stanisławowi od Alberta, proszę pani- chłopiec tylko na chwilę podniósł wzrok i uśmiechnął się.
- Dobrze, wejdź. Rozumiem, że nie zostaniesz na dłużej?
- Nie, dziękuję.
Andrzej niepewnie wszedł do przytulnie urządzonego dworku. Ściany okryte były skórami upolowanej zwierzyny oraz ich trofeami. Za młodu Stanisław bardzo często z bratem i ojcem ruszał na łowy. Jednak od czasu gdy jego rodziciel zmarł, podobno minęło już piętnaście lat, a ukochany i nieodłączny towarzysz młodości zginął w bitwie gdzieś w Austrii, szlachcic zamknął się w sobie.
Pani Jadwiga zaprowadziła chłopca na górę, gdzie mieściła się sypialnia gospodarza. Było to także miejsce przebywania całych dni pana Stanisława. Stało tam łóżko, a pod oknem stare biurko pamiętające jeszcze czasy Jana III Sobieskiego. Przy nim na stołku siedział dawny żołnierz, lecz że był  odwrócony tyłem, nie zauważył gościa. Pan Stanisław był dawniej krępym i groźnym z postury mężczyzną, swojego czasu przystojnym i eleganckim. Za młodu studiował w Krakowie, stąd jego dostojna i inteligencka postawa. Teraz widocznie zmarniał, twarz okryły mu liczne zmarszczki, a niegdyś kruczoczarne włosy stały się siwe. Wiecznie kulał na prawą nogę, w którą wystrzelił mu jakiś hiszpański partyzant. Ledwie słyszał cokolwiek w lewym uchu, gdyż huk armatni uszkodził mu słuch.
- Stanisławie, Andrzej przyszedł- powiedziała żona, pochylając się czule nad weteranem.
Mężczyzna obrócił się i spojrzał na gościa, marszcząc brwi.
- Czego chce?- spytał basowym głosem.
Chłopiec skulił się w strachu i zaniemówił, lecz z rozpaczliwego położenia wyciągnęła go pani Jadwiga:
- Ma do przekazania kilka słów od karczmarza Alberta.
- Acha- mruknął obojętnie pan Stanisław.- To niech mówi.
Pani Jadwiga wyszła z pokoju, zostawiając tym samym mizernego chłopca i gospodarza sam na sam. Andrzej jednak nadal się nie odzywał, więc weteran ponaglił go zniecierpliwiony:
- Mów, chłopcze. Nie jestem taki zły na jakiego wyglądam.
- Dobrze…- bąknął, przełknąwszy ślinę.- Mój ojciec Albert chciał pana zaprosić do karczmy, bo… przyszli jacyś dziwni ludzie, no i… oni nie mówią po polsku.
- A cóż to, chłopcze, czy ja ci wyglądam na językoznawcę?- uśmiechnął się pod wąsem pan Stanisław.
- Nie, nie, tylko… no wie pan…niech się pan nie gniewa…mówiono, że był pan, znaczy, mówi pan po francusku- przełamał się w końcu Andrzej.
- Po francusku?- mężczyzna uniósł wzrok do góry, jakby w suficie chciał odczytać swe dawne dzieje.- Ach tak, rzeczywiście. Mówię po francusku. Ale co robią Francuzi tutaj?
Chłopiec tylko wzruszył ramionami.
- Dobrze, idź już. Zaraz przyjdę- oznajmił pan Stanisław, wstawszy powoli ze stołka. 

---------------
W takiej nie najdłuższej formie będę przedstawiał następne części opowiadania. Mam nadzieję, że się podobało, zapraszam do komentowania i wytyczania mi uwag. Jeśli ktoś nie widział wstępu to zapraszam tutaj. Jak pewnie Czytelnik zauważył, zmieniłem wygląd bloga. Pewnie klasyczne czarne litery na białym tle są czytelniejsze od białych na czarnym. A to właśnie litery są chyba najważniejszą formą przekazu na moim blogu. 

czwartek, 10 marca 2016

Powrót- prolog



     Zima tu była czymś normalnym. Czymś powszechnym. Co roku białe płatku śniegu spadały na bezkresne puszcze, na pola, na wzgórza i osady. Zamarzały rzeki, jeziora, stawy. Nieraz nieprzystępnymi drogami ruszały okryte futrami sanie ciągnięte przez buchające parą konie. Wyciągano zakurzone narty, a z pachnących stęchlizną szaf kożuchy. Z domów dochodził zapach gorącej potrawki i kaszy, a z kominów niczym z gejzerów wylatywał dym pochodzący z palenisk stojących w chatach.
Zima w swym pięknie jest jednak groźna. Szczególne żniwa zbiera, gdy całe regiony ogarnięte są wojną, toczoną nie wiadomo o co i po co. Tak jak to było w roku tysiąc osiemset dwunastym. Wówczas w śniegu leżały, stosami niemalże, zimne ciała wojaków, które przed śmiercią prosiły tylko o misę gorącej strawy, chociażby i najobrzydliwszej, ale… ciepłej. Albo o kubek parującej kawy czy przeróżnych ziół. Zdawali się nie pamiętać, że dotychczas chcieli z bronią w ręku zginąć na polu walki, jak prawdziwi bohaterowie i żołnierze; tak by ich ojcowie i kobiety płakali nie tylko łzami smutku, ale i dumy. Skuleni, zapadli jednak w wieczny sen, nie doczekawszy się spełnienia jakże skromnego marzenia, ale z nadzieją, że spotka ich jeszcze coś lepszego.

wtorek, 16 lutego 2016

Francuscy karabinierzy

  Karabinierzy francuscy, po francusku Carabineres-a-Cheval, byli elitarną kawalerią francuskiej armii, nie tylko w wojnach napoleońskich, ale i wcześniej. 
    Prawdopodobnie pierwszą bitwą, w której uczestniczyli karabinierzy, była Bitwa pod Neerwinden w roku 1693, w trakcie wojny dziewięcioletniej, inaczej palatynackiej. Była prowadzona między Francją, jak łatwo się domyślić, a Ligą Augsburską, w której skład wchodzili początkowo: cesarz niemiecki i południowi książęta Rzeszy, a po pewnych czasie dołączyła się Holandia, Anglia, Hiszpania, Szwecja i Sabaudia. Karabinierzy pochodzą od elity francuskiej lekkiej kawalerii jeszcze z połowy XVI wieku, która uzbroiła się w karabiny. Początkowo jednak  mieli być żandarmerią konną! Dopiero w 1691 utworzono formacje wojenne. W 1871 roku zostali rozwiązani po upadku II Cesarstwa Francuskiego.   
  Przedstawione figurki mają odwzorowywać napoleońskich karabinierów; znamy nawet dokładniejszą datę, gdyż ich charakterystyczne kaski z pióropuszem, mundury i kirysy zostały wprowadzone w 1809 roku. Ich rynsztunek stanowił proste i ciężkie pałasze, karabinki dragońskie (od 1812 kawaleryjskie), oraz pistolety. Trudno mi było znaleźć informacje ilu było karabinierów, z pewnością istniały dwa pułki. 
    Można zatem przejść do figurek. Są wykonane bardzo porządnie, detale są wyraźne, nie trzeba się namęczyć z usuwaniem nadlewek. Pozy również są wielce porządne, chociaż brakuje konia, który by stał (na nim by siedział strzelający karabinier, bo jak wiadomo w galopie nie strzelali, szansa trafienia była wtedy niemal zerowa). Jest i oficer, i trębacz, którego akurat jeszcze nie pomalowałem. Wszystko super, nie ma wiele powodów na narzekania, a wręcz można by powiedzieć, że ich w ogóle nie ma. Italeri odwaliło kawał dobrej roboty. 
    Ponadto nieźle, jak dla mnie, udały mi się podstawki, z czego bardzo się cieszę, lepiej wyglądają niż w pruskiej piechocie. Wiele kosztuje mnie nerwów by je ukroić, ale przynajmniej ćwiczę cierpliwość. 
 


    Chcecie jakąś ciekawostkę? Oto i ona: Aleksander Fredro był kapitanem pułku strzelców konnych.

czwartek, 28 stycznia 2016

Tajemnicza gablotka

 Na pomysł utworzenia bloga o figurkach wpadłem dawno, głównie z powodu tych o tej samej tematyce np. Sławka. Ale jak to jest z pomysłami, rzadko są "ożywiane". Przełamanie nastąpiło gdy z racji obowiązków szkolnych założyłem bloga z recenzjami. Piszę tam o lekturach, które na świeżo przeczytałem np."Potop" Henryka Sienkiewicza. Serdecznie zapraszam do wejścia na ten adres i przeczytania recenzji: recensioliber.blogspot.com
  Z okazji dziesiątego posła, którego opublikowałem, chciałbym również zamieścić zdjęcie mojej gablotki, bo przecież blog nosi nazwę "Figurki w gablotce". 



Pruska piechota

  Prusy- czystość i porządek, ład i dyscyplina. Czyż z nie takimi epitetami kojarzą się XVII i XVIII wieczne Prusy? To jednak one ugięły się pod potęgą francuskiej Grande Armee w latach 1806-1807. Wtedy to Napoleon Bonaparte zajął kraj i wkroczył do Berlina. W bitwie pod Jeną-Auerstedt armie Prus i Rosji odniosły sromotną klęskę. Co ciekawe i ważne dla Polaków, te zdarzenia wielce przyczyniły się do powstania Księstwa Warszawskiego (w końcu to Napoleon dał nam przykład jak zwyciężać mamy). 
  Prusy wyciągnęły ze swej porażki słuszne wnioski. Ichniejsza armia miała na szczęście podstawę: znawców wojennego rzemiosła jak np. Gebhard Leberecht von Blucher, znanego głównie z bitwy pod Waterloo. Reformy przeprowadzone przez pruską armię były liczne, z początku jednak utrudnione przez słabą sytuację ekonomiczną po wojnie oraz niewielką liczbę żołnierza. Prusacy znów zwrócili uwagę na lekką piechotę ustawioną w tyraliery (szeregi z dużymi przerwami). Ponadto zaczęto zalecać ustawianie wojska w kolumny, wysuwając wnioski ze zwycięstw Napoleona. Powołano Landwerę, czyli milicje, która mimo że zwiększała rozmiary armii, to niezbyt wpływała na jej jakość. Również powołano na stałe brygady składające się z piechoty, jazdy i artylerii. Doświadczenie armia pruska nabywała w dziwnych okolicznościach, bo po stronie cesarza francuskiego podczas kampanii rosyjskiej. Byli tam naturalnie jako przymusowy sojusznik i gdy tylko było pewne, że Napoleon odniesie klęskę to podpisali traktat z Rosją. Ciekawe może być to, że został podpisany w Taurogach, dobrze znanych z "Potopu" Henryka Sienkiewicz (siedziba Bogusława Radziwiłła).  

  W końcu udało się! zdobyłem polistyren. Szybko rozpocząłem pracę, dość żmudną, ale efekty - jak dla mnie - są zadowalające. Do tego zdobyłem farbę tekturową firmy Vallejo- "Brown Earth". Kolor jest może trochę za jasny. Zakupiłem go, bo jestem leniwy- sposób z przyklejaniem piasku dużo zajmuje czasu. 
  "Prussian infantry" jest z tego samego zestawu Revell, z którego mam angielską jazdę. Figurki są wykonane  dobrze, oczywiście trzeba namęczyć się trochę obrabianiem, za czym nie przepadam. Piechota "ubrana" jest w nowe mundury tj. wprowadzone podczas reform w 1808 roku. W zestawie znajdziemy również dwóch oficerów (jeden na koniu, a drugi spieszony), sztandarowego, dobosza, aczkolwiek nimi się jeszcze nie zająłem. 




poniedziałek, 4 stycznia 2016

Krzyżacy


   Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie- tak brzmiała pełna nazwa Zakonu Krzyżackiego. Z czym kojarzy się ten zakon w Polsce? Z chwalebną wiktorią Jagiellońskiej armii pod Grunwaldem w 1410 roku, którą zna chyba każdy w kraju. 
Zakon powstał w Jerozolimie podczas III krucjaty. Na początek było to nieformalne ugrupowanie medyczne. Potem przerodziło się w niezależne państwo (pomijając historie w Ziemi Świętej)  w Siedmiogrodzie, na terenie obecnej Rumunii (wtedy królestwo węgierskie). Nie jest to historia zbytnio znana i omawiana w Polsce, wiadomo tylko, że Konrad Mazowiecki ich skądś tam wziął. Do Siedmiogrodu ściągnięci byli przez króla Węgier, by bronili granic przed plemieniem Kumanów, czyli inaczej Połowców. Było to plemię koczownicze, którego "terytorium" rozciągało się od południowej Syberii aż do Węgier. W 1224 roku Krzyżacy podjęli próbę usamodzielnienia się od króla węgierskiego, który z tego powodu ich przegonił. On już wiedział, że coś się święci  (a jakoś Polacy nie potrafili tego przewidzieć). 
Potem nadeszła znana nam historia- Krzyżacy przyjeżdżają do rozbitej na dzielnice Polski by chrystianizować Prusy z ziemi chełmińskiej i michałowskiej. Zaczęli robić najazdy na ziemie polskie blablabla... Pod Grunwaldem odnieśli sromotną porażkę, ale się z niej jako tako pozbierali, bo nasz kraj nigdy nie potrafił konsumować zwycięstw. Potem Polacy z kolei przegrali pod Chojnicami. Aż w końcu przyszedł Hołd Pruski i wszystko się skończyło. Znaczy nie wszystko, bo papież oficjalnie Zakonu nie rozwiązał, a teraz funkcjonuje jako prawdziwy zakon szpitalny. 
Figurki, które prezentuję pochodzą z zestawu Italeri"Teutonic knights (XII-XIII wiek)". Owe figurki pasują więc bardziej do czasów Krzyżackich z Siedmiogrodu, niż do Bitwy pod Zielonym Lasem. Tylko jedna figurka, ta z tyłu ze sztandarem, pochodzi z mojego pierwszego zestawu w skali 1/72- Zvezda "English Knights of the 100 years war". Został tylko  przemalowany. Zestaw Italeri oceniam bardzo pozytywnie, szczegóły są widoczne, trochę upierdliwe jest obrabianie nożykiem (po prostu nienawidzę tego robić). 

   Chciałbym również moim Czytelnikom życzyć Wesołego Nowego Roku i wszystkiego czego sobie moi Drodzy Czytelnicy wymarzą! Przede wszystkim nietrzęsących się rąk przy malowaniu i lepszej pogody, bo jest teraz tak zimno, że nie wiem co mam począć.