Dym wypełniał całe skromne
pomieszczenie przeznaczone na jadalnie. Przy dwóch, ustawionych równolegle do
siebie, sosnowych stołach z ławami siedziało dwóch mężczyzn. Zwróceni twarzami
do siebie nie rozmawiali, a spożywali gorącą strawę z glinianej misy. Co chwilę
jeden z nich pociągał nosem i wyjmował materiałową chusteczkę, by w nią się
wysmarkać.
Naprzeciwko drzwi stała
podłużna lada zbudowana z pustych beczek, przy której stał znudzony karczmarz.
Patrzył oczyma, które oglądały już niejedną wiosnę spod krzaczastych i
siwiejących brwi. Nie miał już prawie włosów na głowie, jedynie siwe i będące w
nieładzie włosy po bokach głowy sterczały niby sople lodu.
Za karczmarzem w piecu paliło
się drewno, które dawało przyjemne ciepło, jakże ważne w zimowe wieczory takie
jak ten. Nad paleniskiem wisiał garnek wypełniony gorącą strawą spoczywającą też
w misie gości.
Tę monotonną i śpiącą
atmosferę przerwały odgłosy na zewnątrz. Początkowo ni karczmarz, ni goście nie
usłyszeli ich, gdyż wichura uporczywie wiała na dworze, lecz gdy odległo się
niecierpliwe pukanie do drzwi i zaczęło się przemieniać w walenie, karczmarz
krzyknął po syna, który obsługiwał gości.
Niewielka sylwetka wybiegła
zza lady i podbiegła do drzwi. Chłopiec nie mógł mieć jedenastu lat, był szczupły
i marny posturą. Młoda twarzyczka byłaby niewątpliwie piękna, gdyby nie ślady
po ospie, która naszła go dwa lata temu. Ponadto chłopczyk kuśtykał na prawą
nogę, bo przedwczoraj poślizgnął się na lodzie i nadwyrężył sobie kostkę.
Chłopiec odsunął rygle,
zasuwane gdy wiał mocny wiatr z obawy o nagłe otwarcie wejścia. Lęk ten, jak się
okazało, był słuszny, bo kiedy tylko rygle zostały odłożone, drzwi trzasnęły z
hukiem o ścianę. Jedzący strawę goście z zaciekawieniem spojrzeli w kierunku
przybyszów. Ich oczom ukazały się dwie ośnieżone od stóp do głów postaci.
Chłopiec ruchem ręki poganiał gości, bo wiatr wdał się już do środka i
przeraźliwy chłód przesiąkł wszystkich. Dwie postaci weszły więc, a młodzieniec
zamknął drzwi, choć musiał się przy tym natrudzić.
Dopiero wtedy karczmarz i
jedzący strawę goście, zauważyli, że jeden z przybyszów nie jest wielkoludem, tylko
na głowie nosił wysokie żołnierskie czako, które przez ośnieżenie zdawało się
częścią ciała. Pod białą powłoką zaczął prześwitywać mundur, a gdy przybyły
strzepnął warstwę puchu, ukazały się oczom wszystkich lederwerki przecinające
na krzyż niebieski uniform. W prawej dłoni okrytej rękawiczką, dziurawą na
wierzchu, trzymał zamarznięty karabin, który jeszcze niedawno zdawał się być
kijem.
Druga postać była niższa za to
o co najmniej głowę od towarzysza, nie licząc czako. Ubrana była w futrzany
płaszcz, a nie w mundur jak towarzysz, sięgający niemal kostek. Twarz zniknęła
pod grubym szalem, a czubek głowy zakryty był tudzież futrzaną czapką.
Obie postaci miały wielkie
czerwone rumieńce na twarzy i gdy poczuli ciepło, padli niespodziewanie na
posadzkę. Chłopiec zaniepokoił się widocznie i podbiegł do niższego przybysza,
lecz nie mógł go podnieść. Podszedł przestraszony karczmarz; dwaj widzowie
jedzący dotychczas strawę, również podnieśli się i podbiegli.
- Co wam, mości panowie?-
spytał drżącym głosem gospodarz.
Czwórce udało się dźwignąć
dwóch wojaków i posadzili ich na ławie. Dopiero wtedy się ocknęli. Ubrany w
płaszcz przybysz mruknął coś nieznacznie i westchnął głośno. Jego towarzysz
poderwał się po minucie, gdy karczmarz przygotowywał strawę i szturchnął
pierwszego, mówiąc:
- Audrey, que
s’est-il passé?
Karczmarz dopiero teraz
przypomniał sobie jaki wojak ma na sobie mundur- bez wątpliwości francuski.
Przybysz w płaszczu, nazwany Audreyem,
spojrzał nieprzytomnie na towarzysza, ale po chwili też poderwał się z ławy i krzyknął
niespodziewanie:
- Dwóch jest nam potrzebnych
do pomocy!
Karczmarza, chłopca i dwóch
jedzących zaskoczyła nagła zmiana języka na polski. Nie pytając jednak, ci
ostatni chwycili za swoje kożuchy i wraz z dwójką wojaków wyszli na zewnątrz.
Mróz był okropny, do tego przez śnieżycę nic prawie nie było widać. Na
szczęście karczmarz dał im latarnię i przybysz w czako, który zdawał się być
Francuzem, trzymał ją przed sobą. Brnęli w śniegu po trudnej do przebycia
drodze. Karczma leżała we wsi ukrytej pośród puszczy, tylko droga łączyła ją ze
światem. W osadzie często zatrzymywali się przybysze, by przeczekać zimę, a że
czasami mogło to trwać kilka miesięcy, to mieszkali w karczmie, z czego jej właściciel
czerpał korzyści.
Na szczęście nie musieli długo
iść- po dwustu metrach dostrzegli przed sobą dwóch ludzi leżących w śniegu na
wznak. Obaj nie dawali znaku życia. Śnieg prawie całkiem ich przykrył, dlatego
też z trudem ich wygrzebali. Francuz i Audrey chwycili jednego zmarzniętego
nieszczęśnika, drugi zaś został zabrany przez pozostałych.
Droga powrotna dłużyła się
niezmiernie, szczególnie po chwili, gdy Francuz upuścił latarnię w śnieg. Nie
było szans jej wyciągnąć, gdyż wpadła głęboko, a wszelkie próby schylania się
oznaczało odłożenie na bok obu nieszczęśników, którzy potrzebowali jak
najszybszej pomocy.
Po piętnastu minutach znów
ogarnęło ich ciepło, lecz nikt nim się nie napawał. Prędko położono na stołach
obu nieszczęśników, a Audrey zawołał:
- Coś ciepłego i futra! Jest
tu jakiś medyk?- spojrzał pytająco na chłopczyka.
- Jest, ale godzinę drogi
stąd- odpowiedział cicho i nieśmiało.
- W taką pogodę ni kroku
uczynić- odezwał się karczmarz, przynosząc futra.
- Sanie! Potrzebne sanie,
macie?- nie poddawał się wojak.
- Pewno, że mamy, ale w taką
wichurę konie nogi połamią i zamarzną- odpowiedział karczmarz, podawszy misę
gorącej strawy.
- Dawać! Pojedziem!- lecz
ledwo to powiedział, legł na posadzkę wycieńczony. Francuz spojrzał ze
zdenerwowaniem na kolejną ofiarę mrozu.
Ale i on nie chciał się
poddawać i oddawać Hadesowi swych towarzyszy. Powiedział:
- Alcool, vous avez?
Karczmarz szybko zrozumiał o
co chodzi. Krzyknął do chłopca, by przyniósł gorzały i nalewek. Dwaj pozostali
goście zaczęli za to przynosić futra dla Audreya i Francuza. Ten drugi podszedł
do ognia i skulony grzał, drżąc przy tym. Na twarzy pojawił się u niego znak
ulgi i wielkiej radości jakiej dawno nie zaznał. Gdy dostał okrycie, zasnął po bardzo
krótkiej chwili, chrapiąc przy tym głośno. Wyglądał na osobę, która spełniła
swoje zadanie w najlepszy możliwy sposób, a teraz może zasłużenie odpocząć.
Karczmarz kazał również
przenieść resztę nieszczęśników bliżej ognia. Ułożono tam posłania, bardzo
blisko siebie z powodu niewielkiej przestrzeni jaka była za ladą.
Po tych wszystkich
czynnościach, karczmarz usiadł ciężko na ławie, a razem z nim dwóch pozostałych
gości. Tylko chłopiec zniknął gdzieś, zapewne krzątał się gdzieś na zapleczu
lub przygotowywał coś w kuchni. Wkrótce przyniósł na stół nalewkę.
- No, to za zdrowie naszych
gości- powiedział karczmarz, wznosząc szklankę; normalnie by krzyknął, ale
teraz głos miał słaby i przejawiający zmęczenie. Nie miał już tylu sił co
dawniej.
- Zdrowie!- odpowiedzieli
obaj.
Gdy już do dna opróżnili
szklaneczki, karczmarz powiedział:
- Nie zapowiada się na lepszą
pogodę, co? Jeszcze przyjdzie wam tu poczekać.
- Jako żywo- odpowiedział
jeden z gości smutno. Był on wysoki, dobrze zbudowany, miał może trzydzieści
pięć.- Zima nie zna litości, co Przemysław?
- Pewnie, Ludwiku- rzekł ten
drugi, nazwany Przemysławem. Był nieco młodszy i niższy, tudzież chudszy.
Wyglądał na osobę wiecznie zapracowaną, więc niewątpliwie długie oczekiwanie na
przystępność dróg męczyło go i martwiło zarazem.
Karczmarz, Ludwik i Przemysław przespali całą noc.
Czuwał tylko chłopiec i żona gospodarza zawsze dbająca o wszystkie dogodności.
Nowi goście spali raczej dobrze, jedynie Polak czasami wstawał w nocy, nie
wiedząc co się dzieje, następnie kładąc się nim ktokolwiek nadszedł.
Rankiem do karczmy wdarły się chłodne
w swym kolorze promienie słoneczne. Odsłoniły zatopioną w śniegu wieś, aż tak,
że człowiek po pępek zatapiał się w białym puchu. Wiatr ustał, na dworze było
przerażająco cicho. Drzewa stały jak na baczność, okryte śniegiem niczym w
białych mundurach.
Wraz z promieniami słonecznymi
nadeszły nowe chęci, bo od tygodnia nie było widać na niebie tej potężnej
gwiazdy, w nocy w mroku krył się księżyc.
Karczmarz widząc, że szybko
siły odzyskał jeden z Francuzów – ten, który przytomny przyszedł do karczmy –
postanowił posłać syna do dworku we wsi, znajdującego się w tej samej osadzie.
Tam mieszkał stary już weteran Polak. Nie był gadatliwy- różne krążyły plotki o
jego działaniach na wojnie, z pewnością uczestniczył jeszcze w niedawnych
kampanii iberyjskiej; powiadano również, że brał udział w słynnej bitwie pod
Samosierrą jako jeden z polskich szwoleżerów, dlatego spodziewano się, że mówi
po francusku. Zwał się Stanisław Rakowski.
Chłopiec, mimo słabego
samopoczucia, wyszedł bez zbędnego gadania. Ubrał się w najgrubszy kożuch jaki
miał, a na nogi włożył narty, dzięki którym miał się nie zapaść w śnieg. Było
bardzo zimno, choć nie wiał wiatr. Słońce nie grzało prawie w ogóle. Chłopiec z
zawziętością ruszył zasypaną grubą warstwą śniegu drogą. Po chwili zezłościł
się na siebie, że zapomniał o kijkach. Szedł w bardzo dziwny sposób, odpychając
się raz jedną, raz drugą nogą. Wyglądało to komicznie, ale, na szczęście dla
chłopca, nikt go nie widział. Bo kto mógłby? Przy takim stanie dróg ktokolwiek
pełny rozumu nie podróżował, a mróz zniechęcał do wyjścia na zewnątrz.
Po dłuższej chwili, chłopiec
stanął naprzeciwko drzwi do drewnianego dworka. Ten nie był duży, został
skromnie wzniesiony z sosnowych bali. Okiennice były szczelnie pozamykane,
wydawało się, że nikt tu od dawna nie mieszka. Jednak nagłe szczekanie z psiej
budy stojącej z tyłu budynku, oznajmiło, że dworek nie jest pusty.
Chłopiec zebrał się w sobie,
bo z natury był nieśmiały, a potem zapukał głośno, by nie musieć powtarzać
czynności. Ze środka rozległy się kroki, aż ucichły przy drzwiach. Wtedy ozwał
się dźwięk odsuwanych rygli i ze środka wysunęła się niemłoda już kobieta. Tak
jak i męża, z rzadka widywano ją poza dworkiem. Zwała się Jadwiga, podobno na
cześć królowej żyjącej w zamierzchłych czasach. Była niska, ale krępa, gdyż
wykonywała większość robót gospodarskich. Powiadano, że kiedyś pomagał jej syn,
lecz cóż z nim się stało nie wiadomo.
- Któż to?- miała życzliwy
wyraz twarzy, lecz jej głos był ochrypły i mniej przyjemny.- Ach, to ty,
Andrzeju. Cóż cię sprowadza, moje dziecko?
- Mam kilka słów do
przekazania panu Stanisławowi od Alberta, proszę pani- chłopiec tylko na chwilę
podniósł wzrok i uśmiechnął się.
- Dobrze, wejdź. Rozumiem, że
nie zostaniesz na dłużej?
- Nie, dziękuję.
Andrzej niepewnie wszedł do
przytulnie urządzonego dworku. Ściany okryte były skórami upolowanej zwierzyny
oraz ich trofeami. Za młodu Stanisław bardzo często z bratem i ojcem ruszał na
łowy. Jednak od czasu gdy jego rodziciel zmarł, podobno minęło już piętnaście
lat, a ukochany i nieodłączny towarzysz młodości zginął w bitwie gdzieś w
Austrii, szlachcic zamknął się w sobie.
Pani Jadwiga zaprowadziła
chłopca na górę, gdzie mieściła się sypialnia gospodarza. Było to także miejsce
przebywania całych dni pana Stanisława. Stało tam łóżko, a pod oknem stare biurko
pamiętające jeszcze czasy Jana III Sobieskiego. Przy nim na stołku siedział
dawny żołnierz, lecz że był odwrócony
tyłem, nie zauważył gościa. Pan Stanisław był dawniej krępym i groźnym z
postury mężczyzną, swojego czasu przystojnym i eleganckim. Za młodu studiował w
Krakowie, stąd jego dostojna i inteligencka postawa. Teraz widocznie zmarniał,
twarz okryły mu liczne zmarszczki, a niegdyś kruczoczarne włosy stały się siwe.
Wiecznie kulał na prawą nogę, w którą wystrzelił mu jakiś hiszpański partyzant.
Ledwie słyszał cokolwiek w lewym uchu, gdyż huk armatni uszkodził mu słuch.
- Stanisławie, Andrzej
przyszedł- powiedziała żona, pochylając się czule nad weteranem.
Mężczyzna obrócił się i
spojrzał na gościa, marszcząc brwi.
- Czego chce?- spytał basowym
głosem.
Chłopiec skulił się w strachu
i zaniemówił, lecz z rozpaczliwego położenia wyciągnęła go pani Jadwiga:
- Ma do przekazania kilka słów
od karczmarza Alberta.
- Acha- mruknął obojętnie pan
Stanisław.- To niech mówi.
Pani Jadwiga wyszła z pokoju,
zostawiając tym samym mizernego chłopca i gospodarza sam na sam. Andrzej jednak
nadal się nie odzywał, więc weteran ponaglił go zniecierpliwiony:
- Mów, chłopcze. Nie jestem
taki zły na jakiego wyglądam.
- Dobrze…- bąknął,
przełknąwszy ślinę.- Mój ojciec Albert chciał pana zaprosić do karczmy, bo…
przyszli jacyś dziwni ludzie, no i… oni nie mówią po polsku.
- A cóż to, chłopcze, czy ja
ci wyglądam na językoznawcę?- uśmiechnął się pod wąsem pan Stanisław.
- Nie, nie, tylko… no wie
pan…niech się pan nie gniewa…mówiono, że był pan, znaczy, mówi pan po
francusku- przełamał się w końcu Andrzej.
- Po francusku?- mężczyzna
uniósł wzrok do góry, jakby w suficie chciał odczytać swe dawne dzieje.- Ach
tak, rzeczywiście. Mówię po francusku. Ale co robią Francuzi tutaj?
Chłopiec tylko wzruszył
ramionami.
- Dobrze, idź już. Zaraz
przyjdę- oznajmił pan Stanisław, wstawszy powoli ze stołka.
---------------
W takiej nie najdłuższej formie będę przedstawiał następne części opowiadania. Mam nadzieję, że się podobało, zapraszam do komentowania i wytyczania mi uwag. Jeśli ktoś nie widział wstępu to zapraszam tutaj. Jak pewnie Czytelnik zauważył, zmieniłem wygląd bloga. Pewnie klasyczne czarne litery na białym tle są czytelniejsze od białych na czarnym. A to właśnie litery są chyba najważniejszą formą przekazu na moim blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz