Zima tu była czymś normalnym.
Czymś powszechnym. Co roku białe płatku śniegu spadały na bezkresne puszcze, na
pola, na wzgórza i osady. Zamarzały rzeki, jeziora, stawy. Nieraz
nieprzystępnymi drogami ruszały okryte futrami sanie ciągnięte przez buchające
parą konie. Wyciągano zakurzone narty, a z pachnących stęchlizną szaf kożuchy.
Z domów dochodził zapach gorącej potrawki i kaszy, a z kominów niczym z
gejzerów wylatywał dym pochodzący z palenisk stojących w chatach.
Zima w swym pięknie jest
jednak groźna. Szczególne żniwa zbiera, gdy całe regiony ogarnięte są wojną,
toczoną nie wiadomo o co i po co. Tak jak to było w roku tysiąc osiemset
dwunastym. Wówczas w śniegu leżały, stosami niemalże, zimne ciała wojaków,
które przed śmiercią prosiły tylko o misę gorącej strawy, chociażby i
najobrzydliwszej, ale… ciepłej. Albo o kubek parującej kawy czy przeróżnych
ziół. Zdawali się nie pamiętać, że dotychczas chcieli z bronią w ręku zginąć na
polu walki, jak prawdziwi bohaterowie i żołnierze; tak by ich ojcowie i kobiety
płakali nie tylko łzami smutku, ale i dumy. Skuleni, zapadli jednak w wieczny
sen, nie doczekawszy się spełnienia jakże skromnego marzenia, ale z nadzieją,
że spotka ich jeszcze coś lepszego.
Koło nich leżały wierni i oddani towarzysze- rumaki. Na drogach ugrzęzły działa, te same, które jeszcze niedawno ze swych strasznych paszcz, wypuszczały śmiertelne pociski i grały muzykę śmierci. Obok, ledwie widoczne pod śniegiem, stały opróżnione wozy, niegdyś wypełnione workami mąki, suszonego mięsiwa i paszy.
Le Grande Armée. Dumne kolumny pięknie ubranych wojaków
uśmiechających się pod wąsem i maszerujących ku zwycięstwu. Historie o ich
wielkich wiktoriach brzmiały w niemal każdym francuskim domu, opowiadane z
podnieceniem i dumą, a także w progach wszystkich krajów Europów, lecz tam
mówione najczęściej ze strachem i smutkiem.
W tysiąc osiemset dwunastym
było inaczej. Zmarznięte, wygłodzone pułki Cesarza, maszerowały niczym te
zhańbione armie koalicji, które niedawno padały ich łupem. Odwrót armii
znaczyły zwłoki żołnierzy i wierzchowców zostawione na drogach niczym te
odpadki.
Rajem dla nieszczęsnej
Wielkiej Armii miał być Smoleńsk. Spodziewali się tam wypełnionych jadłem
spichlerzy i ciepłych domów. Jednak
miasto nie było utopią dla żołnierzy, nie zastali tam jedzenia, a schronienie
równałoby się samobójstwu, patrząc na depczącą po piętach armię rosyjską. Upadł
wówczas duch, który już od wielu tygodni był chwiejny. Dyscyplina znikła,
rozpadały się kompanie.
Wiecznie napastowana przez
kozacką jazdę armia napoleońska, ruszyła na zachód w poszukiwaniu szczęścia i
schronienia. Po przeszłych zdarzeniach niewielu już miało nadzieję na ratunek, który
mieli rzekomo znaleźć na zachodzie.
I to mnie ktoś chwalił niedawno? Czytam z zapartym tchem :) i będę zaglądać często i gęsto! Aha, może kiedyś się doczekam armii faraona w Twoich zbiorach :)
OdpowiedzUsuńNawet o tym nie myślałem [o armii faraona]. Dopisuję do mentalnej listy życzeń.
UsuńDzięki, pozdrawiam.
To by było coś pięknego, i te rydwany.... wprost na armię bestialskich Hyksosów...albo zaginiona armia Kambyzesa czy też legioniści Juliusza Cezara...Ale bym się bawiła :)
UsuńRozpoczynam zatem przygotowania i poszukiwania. I widzę, że trzeba zabrać się za "Faraona" Bolesława Prusa. Rzymian jakąś garstkę mam, więc nie pozostaje mi nic jak tylko ich pomalować.
UsuńO! Mimo wielkiej miłości do Starożytnego Egiptu nie dobrnęłam do końca ,,Faraona". Mogę Ci polecić moją ,,egipską biblię";) - Toby Wilkinson ,,Powstanie i upadek starożytnego Egiptu". A jeśli ma być bardzo wojennie - sięgnij po Christiana Jacq! Czasami miałam wrażenie, że jestem w środku pola bitwy! Pozdrawiam znad kubka słabej herbaty ;)
OdpowiedzUsuń