Czas na opowiadanko historyczne, które wysłałem niegdyś na konkurs literacki. Nie dziwię się, że nie wygrał, bo nie jest to arcydzieło, a jedynie jakiś tam tekst. Został też trochę zdeformowany z powodu limitu słów na konkurs, musiałem się ograniczyć, czego bardzo nie lubię. Ciekawostką jest to, że początkowo "Powrót" miał być wysłany na ów konkurs, co możliwe było lepszym pomysłem, ale gdy ja dopiero się rozkręcałem, przekroczyłem już limit słów.
Miłego czytania życzę!
PS. Może jakaś porcja konstruktywnej krytyki?
Wszystko wskazywało na to, że jest pusty. Okna zakryte były okiennicami, oprócz jednego, małego i okrągłego, które znajdowało się na poddaszu. Pokryte białym tynkiem ściany były nietknięte. Niewątpliwie była to posiadłość kogoś bardzo bogatego, bo, oprócz dużego i przestronnego budynku mieszkalnego i stajni, z tyłu rozciągały się piękny park, niegdyś piękny, a teraz zaniedbany, zarośnięty i smutny.
Miłego czytania życzę!
PS. Może jakaś porcja konstruktywnej krytyki?
----------
Wszystko wskazywało na to, że jest pusty. Okna zakryte były okiennicami, oprócz jednego, małego i okrągłego, które znajdowało się na poddaszu. Pokryte białym tynkiem ściany były nietknięte. Niewątpliwie była to posiadłość kogoś bardzo bogatego, bo, oprócz dużego i przestronnego budynku mieszkalnego i stajni, z tyłu rozciągały się piękny park, niegdyś piękny, a teraz zaniedbany, zarośnięty i smutny.
Trzypiętrowy budynek stał
niedaleko wsi, która dobrym stanem mu nie dorównywała. Była spustoszona, kilka
domów zostało spalonych, reszta została pozbawiona niemal wszystkiego, włącznie
z wszelkim ziarnem. W jedynej studni, stojącej na malutkim placyku, pływały
trupy. Wieś wyglądała jakby od stu lat nikt w niej nie mieszkał, jakby przeszła
przez nią jakaś nawałnica. Szczególnie w szarym świetle zachmurzonego nieba.
Straszne to było miejsce. Do
tego ten jałowy las, który rósł na wchodzie i zachodzie. Drzewa kołysały się
rytmicznie i wydawały z siebie niepokojący szum.
A pośród tego wszystkiego
grupa małych, zdawało się, ludzi. Jeszcze niedawno dumnie maszerujących pośród
andaluzyjskich równin, a teraz zmarniałych, wygłodniałych i, przede wszystkim,
przestraszonych. Nikt nie pogardziłby powrotem do ojczyzny, nawet jeśli nie
mieli gdzie się podziać. Tylko chęć przetrwania trzymała ich razem.
Wszyscy byli zgodni, że trzeba
zająć posiadłość, ale uprzednio należy ją dokładnie sprawdzić.
- Kapralu Martel!- rozległ się
głos.
Z przyglądającej się budynkowi
grupy ludzi wybiegł jeden. Poprawił szybko kołnierzyk i stanął na baczność
przed oficerem. A przynajmniej próbował, bo zmęczenie ledwo pozwalało utrzymać
mu się na nogach.
- Jestem, panie poruczniku!
- Znakomicie. Razem ze swoimi
ludźmi poszukasz tylnego wejścia i sprawdzisz, czy nikogo tam nie ma. Jasne?
- Tak jest, panie poruczniku!
- Znakomicie. A! Nie warz się
wchodzić do tego parku. Dwóch ludzi ma pilnować furty, która musi tam gdzieś
być. Zaraz zapadnie zmrok, więc przejrzymy park rano. Jasne?
- Tak jest, panie poruczniku!
Porucznik mruknął pod wąsami
„znakomicie”, a kapral udał się do, stojącej nadal w tym samym miejscu, grupki
żołnierzy.
- Moi ludzie, za mną!-
rozkazał.
Poczłapało za nim pięciu
ludzi, wszyscy byli podobnie skatowani. Ponadto w mundurach mieli widoczne
braki: jeden zgubił charakterystyczny pompon, drugi czapkę, a trzeciemu
brakowało połowy rękawa od munduru. Tylko dwóch z nich miało karabiny.
Antoine Martel poprowadził
swoich ludzi na tyły budynku.
Park okrążony był kamiennym
murkiem o wysokości półtora metra. Ogrodzenie zarośnięte było częściowo
bluszczem. Zza murka wznosiły się drzewa, a niekiedy wyższe krzewy.
Między ogrodzeniem a domem
biegła wąska ścieżka. Naprzeciwko tylnego wejścia, które było zamknięte, stała
żelazna furtka prowadząca do parku. Było tu tak samo cicho i bezludnie, jak z
drugiej strony domu. Lecz milczące i ponure ogrodzenie, za którym krył się
park, wprowadzało niepokój i trwożyło żołnierzy.
- Charpiel, Danet, pilnujcie
furtki- rozkazał Martel.- Miejcie się na baczności, nie podoba mi się to
miejsce.
Dwóch fizylierów z
westchnieniem podeszło do furtki. Przez pewien czas gapili się na żwirową
drogę, kluczącą wśród roślin. Po chwili jednak zrezygnowali, bo ciemność
zasłaniająca park tylko pogłębiała ich niepokój.
- Chyba nikogo nie ma, panie
kapralu- powiedział cicho jeden z fizylierów.
- Chyba nie ma- potwierdził
Martel, po czym spytał, wskazując na ścieżkę- Ta droga prowadzi do stajni, nie?
- Chyba tak, panie kapralu.
Dokładniej na tyły stajni, pójść zobaczyć?
- Nie ma potrzeby. Sprawdźmy
drzwi.
Wejście musiało zostać
zaryglowane- nie było żadnego zamka. Z pewnością drzwi ustąpiłyby, gdyby się je
wyważało, lecz kapral Martel czekał z tę decyzją. Nie było rozkazów od
porucznika.
Martel cmoknął ze
zdenerwowania i rzekł:
- Aron, przeleć się do pana
porucznika i spytaj o rozkazy.
Fizylier niechętnie ruszył.
Robiło się coraz ciemniej, więc nawet wykonanie kilkunastu kroków mogło
sprawiać trudność.
Po chwili Aron wrócił i wzorowo
złożył raport:
- Porucznik każe wywarzyć
drzwi, wszystkie zewnętrzne obiekty w okolicy zostały sprawdzone.
Wystarczyły dwie „szarże”, by
wywarzyć drzwi. Z impetem wpadły do środka, czyniąc niesłychany hałas.
Pierwszy, z nabitym pistoletem w dłoni, wszedł Martel, a za nim pozostała
trójka. Charpiel i Danet nadal pilnowali furtki.
Weszli do gustownie
urządzonego salonu: na ziemi rozciągał się dywan, na którym stały dwa fotele i
kanapa, okrążając niski stoliczek. Naprzeciwko drzwi wisiała bordowa firanka oddzielająca
salon od innego pokoju. Na lewo od wejścia w ścianie zbudowany był marmurowy
kominek. W środku był ładnie ułożony stosik drewna.
- Aron, daj trochę światła.
Fizylier pośpiesznie wyjął
krzesiwo i zaczął uderzać o krzemień. Po chwili iskra padła na drewno w
kominku, które z trzaskiem zaczęło płonąć, rzucając słabe światło na pokój.
Do domu z drugiej strony
weszła reszta towarzyszy. Między dwoma wejściami stał spory salon i mniejszy
przedpokój. Tam również zbudowane zostały schody prowadzące na górę. Z boku
była kuchnia i spiżarnia. Ku ogólnej
uciesze, nie została w pełni opróżniona. Stało tam dziesięć worków mąki, dwie
beczki wina i suszyło się kilka rządków mięsa. Wszystko pięknie pachniało i wyglądało
na zdatne do spożycia.
Porucznik Frossard kazał nie
opróżniać spiżarni od razu- dziś pozwolił jednak na nie lada ucztę. Wpierw obejrzano
następne piętro. Było tam aż siedem pokoi przeznaczonych na sypialnie. Materace
były wygodne, kołdry jak świeżo prane, a jedna szafa wypełniona była do dna kocami.
Strych był od dawna nie
ruszany. Podłoga skrzypiała, wszystko było pokryte pajęczyną. Stało tam kilka
kufrów, w którym trzymano książki, pamiętniki, kilka portretów rodzinnych oraz
suknię ślubną. Niejaki George Jallet przymierzył ją dla żartu i pokazał się
panu porucznikowi, który był w całkiem niezłym humorze, więc rzekł:
- Och, do twarzy ci, madame.
Od towarzyszy dostał w nagrodę
o jeden kubek wina więcej. Suknia nigdy nie wróciła na swoje dawne miejsce,
gdyż Danet powiedział, że materiał może się przydać na wszelkie opatrunki.
Na szczęście znaleziono
studnię stojącą obok stajni. Porucznik kazał przynieść kilka wiader. Podczas
wykonywania rozkazu, na straży stało dwóch żołnierzy. Uważnie obserwowali
okolicę, ale nic im nie przeszkodziło. Cisza i spokój. W nocy na straży miało
stać po dwóch z ludzi na wejście. Zmiany miały być co cztery godziny.
Tymczasem kapral Martel udał
się do przydzielonego mu pokoju. Przyniósł sobie metalową miskę z wodą ze
studni. Musiał obmyć sobie twarz i ręce, a następnie się uczesać, gdyż
wiedział, że musi wyglądać niechlujnie. Spojrzał w lusterko, które znalazł w
pokoju obok. Młoda przystojna twarz oblepiona była błotem, kruczoczarne krótko
przystrzyżone włosy były całe w nie ładzie, a koniuszki często ze sobą sklejone
od potu. Martel położył miskę na malutkim stoliczku i uklęknął obok. Następnie
ułożył dłonie w kształt łódeczki i nabrał czystej wody. Ciecz miło obmyła mu
twarz i odświeżyła po tak wielu trudach dnia. Po chwili zrezygnował ze żmudnego
nabierania wody w dłonie i włożył całą twarz w miskę. Potem pięścią uczesał
włosy oraz wytarł się w wzięty uprzednio koc. Uznał, że w takim stanie może już
zejść do kuchni.
W kuchni stał podłużny sosnowy
stół. Na nim ustawiono wiele smakowitych kiełbas i szynek, ponadto stały dwa
dzbany wina. Chleb miano upiec dopiero jutro. Na stołkach siedzieli już
wszyscy, oprócz czterech strażników. Pechowcy mieli zmienić się z ucztującymi
za godzinę. Wtedy może już nic nie być, choć porucznik zapewniał, że z
pewnością zastaną suto obstawiony stół.
Gdy tylko porucznik zasiadł na
szczycie, wszyscy rzucili się niczym psy do jedzenia. I nie dziwota- od
wczorajszego ranka nie mieli w ustach prawie nic do jedzenia. Po nieszczęśliwej
bitwie, oddział ruszył na poszukiwanie sojuszniczych pozycji, ale nikt
dokładnie nie wiedział gdzie są. Przemierzyli wiele spustoszonych wsi, na
szczęście omijając partyzantów, i dopiero teraz dotarli do domu, który uważali
za raj.
- Za Cesarza!- krzyknął,
wstając porucznik.
- Zdrowie!- wszyscy zgodnie
odkrzyknęli.
- Za Francję!- rzucił ktoś
inny.
- Zdrowie!
Wino było dobre, jak każde w
tej przeklętej ziemi. Jeśli udało się jakiekolwiek znaleźć. Nieraz partyzanci
palili winnice na widok kolumny francuskich żołnierzy, co przyprawiało ich o niespotykaną
złość.
Szybko opróżniono dwa dzbany
wina i ktoś poszedł by je z powrotem napełnić. Również skrojono więcej szynki,
bo po dziesięciu minutach nie było już po niej śladu.
Humor poprawił się wszystkim. Czy
jednak to był koniec ich podróży?
- Panie poruczniku- odezwał
się Martel do siedzącego niedaleko dowódcy.
- Czego chcesz, Martel?- Frossard
uśmiechał się błogo z zamkniętymi oczyma.
- Co robimy? Zostajemy tu?
- Za dużo zadajesz pytań,
Martel- odpowiedział trochę zdenerwowany.- Tu jest przecież znakomicie.
Posiedzimy tu kilka dni i zorientujemy się w sytuacji. Może nie jesteśmy tak
daleko od głównych sił jak nam się wydaje?
- Zgłaszam się na ochotnika,
by to sprawdzić- odezwał się nagle podporucznik Jean Cartier.
- A jak chcesz to zrobić?-
spytał, dopijając wino z glinianego kubka, Frossard.
- Wezmę kilku ludzi i
pójdziemy trochę dalej- odpowiedział, ale bez jakiegokolwiek przekonania.
Porucznik uśmiechnął się pod
obfitym wąsem. Zawsze lubił, kiedy ktoś się zgłaszał na ochotnika. Był
oficerem, który uważa, że w wojsku liczą się chęci i ambicja.
- Znakomicie, panie Cartier.
- Panie poruczniku, ale czy
nie jest to zbyt niebezpieczne?- spytał Martel.
- Co, Martel? Co jest „zbyt
niebezpieczne”?
- W okolicy muszą się kręcić
partyzanci, szczególnie po porażce naszych oddziałów. Oczekują łatwego łupu, a
my nim niewątpliwie jesteśmy. Nie powinniśmy tu w ogóle zostawać na więcej niż
jedną noc- jesteśmy bardzo łatwym celem dla wroga.
- Bredzisz, Martel- wyręczył
porucznika podporucznik Cartier.- Zostaniemy tu kilka dni, dopóki nie
zorientujemy się w sytuacji. Niedaleko stąd powinna być linia naszych wojsk,
wszystko na to wskazuje.
- Podporucznik Cartier ma rację-
poparł podporucznika Frossard.- Bez obeznania w terenie nic nie zrobimy.
Rozmowa mogłaby się toczyć
dalej, gdyby nie nadeszła szynka i zmiana. Przybył jeden strażnik, który
powiedział wprost, że jest im zimno i są bardzo głodni, a przecież czas już minął.
Porucznik, jako człowiek szanujący prawo żołnierzy, zgodził się z nim i rzekł:
- No, chcę widzieć tu czterech
ochotników.
Wstał kapral Martel, biorąc
pod mundur połowę kiełbasy. Jednak pozostała trójka musiała zostać wybrana.
Następnego ranka nikt się nie śpieszył. Była dziesiąta,
kiedy wszyscy wstali. Na śniadanie zjedli suszoną wołowinę. Czwórka oficerów, tylko
tylu przeżyło bitwę, tj. porucznik Frossard, podporucznik Cartier, kapral
Martel i Lebioda, dostali kawę, co ich bardzo uradowało. Znaleziono ją w
kredensie w kuchni, była jeszcze niezmielona. Francois Vache, który zajmował
się spiżarnią, dostał wielkie podziękowania od oficerów, a kapral Lebioda dał
mu nawet trochę kawy, bo nie wiedział, że sam fizylier ukradkiem sobie jedną
zrobił.
Podporucznik Cartier, zgodnie
ze swym postanowieniem, zebrał dziesięciu ludzi i ruszył na północ. Natomiast
porucznik Frossard, wraz z kapralem Martelem i siódemką ludzi, udał się do parku.
Dwadzieścia minut ledwie
starczyło na znalezienie końca alejki. Kończył ją kamienny murek taki sam jak
całe ogrodzenie, a za nim rozciągał się las. Między krzewami i drzewami kręciło
się wiele żwirowych ścieżek, niegdyś z pewnością często uczęszczanych. Przy
nich znajdowały się czasami drewniane lub kamienne ławeczki, będące w
zadziwiającą dobrym stanie.
Dokładne obejrzenie parku
zajęło im około trzech godzin. Podzielili się na trzy trzyosobowe grupki i
przeszli chyba po każdej ścieżce. Nie znaleźli żadnych śladów występowania
człowieka ostatnimi czasy, więc uradowani wrócili do budynku.
Tam życie toczyło się bardzo
powoli. Trzydziestka żołnierzy, która pozostała, zbierała siły i lizała rany.
Nie były w większości poważne, bo z takimi albo nie przeżyli dwudniowego
marszu, albo nawet nie zbiegli z pola bitwy. Większość żołnierzy położyła się w
swoich pokojach, niektórzy spali rozwaleni w salonie, kilku korzystało z
przyjemnie ciepłego słońca. Na straży stało tylko czterech fizylierów, ale i ci
sprytnie przechytrzyli rozkazy: byli w dwuosobowych grupach, więc tylko jedna
osoba pilnowała, a druga wtedy spała. Kapral Lebioda także drzemał, dlatego nie
interweniował. Jednak prawdopodobnie gdyby nawet wiedział, to nie ukarałby
żołnierzy. Znany był z puszczania wszystkiego płazem, chyba że ktoś miał z nim
na pieńku. Wówczas był największym pechowcem w Wielkiej Armii.
Gdy wrócili „ogrodnicy”, bo
tak nazwał Jallet patrol wysłany do parku, straż tylnych drzwi stała na
baczność. Zadowolony porucznik kazał im spocząć i spytał:
- Wieści jakieś od Cartiera
są?
- Nie, panie poruczniku-
odpowiedział szybko ten mniej śpiący.
- Coś się w ogóle działo?- dopytywał
dalej.
- Raczej nie, panie
poruczniku.
- Wy nigdy nic nie wiecie-
powiedział bardziej do siebie Frossard.- Gdzie jest kapral Lebioda?
- Musi być w środku, panie
poruczniku.
Ogrodnicy poszli prosto do
kuchni, aby coś przekąsić. Francois Vache spał na stole. Chrapał niezwykle
głośno, ale ocknął się, gdy tylko usłyszał kroki. Niedbale stanął na baczność i
spytał:
- Co przygotować, panie
poruczniku?
- Wezwijcie mi kaprala
Lebiodę, sami się obsłużymy.
Ogrodnicy wzięli kilka
kiełbas, wino i szynkę z nogi, a następnie zasiedli do stołu. Jedli z myślą o
nadchodzącej drzemce. Gdy przyszedł kapral Lebioda, jedzenie było już w ich
brzuchach.
- Przybyłem, panie poruczniku-
powiedział żołnierz.
- Ach, to ty- Frossard wytarł
twarz w obrus.- Znakomicie. Ale dlaczego tak długo?
- Przepraszam, panie
poruczniku- odpowiedział, rumieniąc się.- Musiałem obejść straże, no i… tego…
- Wszyscy wiedzą, że spałeś,
Lebioda- zaśmiał się kapral Martel.
Lebioda nawet nie zaprzeczał, tylko
przeniósł swój wzrok na podłogę.
- Dobra, koniec tego kabaretu-
powiedział poddenerwowany porucznik.- Czy są jakieś zmiany?
- Tak, panie poruczniku. Przed
chwilą przybył wysłannik od Cartiera. Ale na koniu!
- Znakomicie. Dawaj go tu
natychmiast!- widocznie się ożywił, bo nawet wstał ze stołka i zaczął mamrotać
coś pod nosem. Po chwili sam ruszył za Lebiodą, a razem z nim kapral Martel.
Reszta pozostała, by ukradkiem wypić trochę więcej wina, niż powinni.
Wysłannik od Cartiera wchodził
już do budynku. Był brudny od kurzu, którego musiał nabrać podczas szybkiej
jazdy, wnioskując ze spienionego pyska wierzchowca. Ten był ładnym karym
koniem, wyglądał bardzo porządnie. Ponadto siodło należało niewątpliwie do
francuskiego kirasjera. Przy żołnierzu stał Lebioda i inny fizylier.
- Panie poruczniku!- krzyknął
niespodziewanie wysłannik, gdy tylko ujrzał dowódcę.- Mam bardzo dobre wieści.
- Znakomicie, jak brzmią?-
spytał uradowany porucznik.
- Dwie godziny marszu stąd znaleźliśmy Siódmy Pułk Piechoty! Kazali mnie przysłać,
bym przekazał, że czekają na nas.
- Toż to znakomite wieści!-
wykrzyknął porucznik.
- Istotnie- potwierdził Martel
i Lebioda.
- A skąd masz kirasjerskie
siodło?- spytał podejrzanie Martel.
- Ach, no tak- odpowiedział,
jakby speszony, żołnierz.- Wraz z pułkiem stacjonują resztki szwadronu
kirasjerów i użyczyli mi tego konia. Gna jak wiatr, mówię panom!
Tymczasem porucznik siadł w
progu i rozmyślał.
- Wszystko dobrze, panie
poruczniku?- spytał Martel.
- Dać rozkaz do wymarszu?-
odezwał się Lebioda.
- Spójrzcie na słońce- odpowiedział
ze smutkiem Frossard.
Słońce chyliło się ku
zachodowi. Została najwyżej jedna godzina z nawiązką dnia. Potem zrobi się
zimno i ciemno, a kolumna żołnierzy stanie się idealnym celem dla partyzantów.
Jak mógł minąć tak szybko dzień?
- Zwiniemy się w najmniej pół
godziny, przecież wszyscy śpią- westchnął jeszcze raz porucznik.- Musimy tu
zostać na noc, nie ma mowy o marszu nocą.
- A gdybyśmy tak zaczęli iść i
dołączyłaby do nas eskorta z tamtego pułku?- spytał kapral Lebioda.
- Nim przyjdą, możemy być
martwi- poparł porucznika kapral Martel.- Zatem przyjdzie nam zostać tu jeszcze
jedną noc.
- Nie widzę powodów do
narzekania- odezwał się żołnierz stojący z boku.- Jest żarcie, są łóżka…
- Zamilknij żołnierzu, jeśli
nie znasz się na swoim fachu- warknął groźnie porucznik.- Rozstawić straże,
chcę mieć pięciu przy każdych drzwiach, po dwóch przy oknach z obu stron i
dwójka tu, na zewnątrz.
- Rozkaz!- odpowiedzieli
natychmiast obaj kaprale.
Tylko Frossard, Lebioda i Martel zdawali sobie sprawę
z zagrożenia. Partyzanci znali doskonale teren, musieli wiedzieć o istnieniu
dworku. Szczególnie, że za dnia fizylierzy palili w piecach, a wszystkie okna
miały rozwarte okiennice. Wystarczył niewielki patrol, by zdać sobie sprawę, że
posiadłość zajmują niepożądani goście. A czterdziestka żołnierzy nie stanowi
wielkiego zagrożenia dla bandy krwiożerczych Hiszpanów, którzy mają przy sobie,
najprawdopodobniej, oddziały regularnego wojska.
Straże zostały rozstawione,
ponadto kontrolować miał je przez pierwszą część nocy Martel, a przez drugą Lebioda.
Gdy zaszło słońce, wyznaczeni żołnierze udali się na wyznaczone uprzednio
pozycję. Zostali uzbrojeni w karabiny, bo jak wiadomo nie wszyscy je mieli.
Dostali zakaz rozpalania ognisk i głośnego rozmawiania, nawet wewnątrz budynku.
Pierwsza część nocy przeszła
zgodnie z planem. Martel poszedł do swojego pokoju, gdzie spał razem z Lebiodą.
Przy okazji chciał go obudzić.
- Wstawaj, Lebioda- powiedział
i potrząsnął lubianym towarzyszem.
- Już? Już… już idę- kapral
podniósł się. Był bardzo śpiący, ale nigdy nie lekceważył rozkazów. Wstał,
narzucił na siebie mundur i poszedł na pozycję.
Strzał jest głośny. Suchy trzask bezproblemowo mógłby
wszystkich zbudzić. Tu trzeba było czegoś cichego np. rzut nożem. Tym razem
użyli łuku. Sprawny strzelec nie miałby problemu z ustrzeleniem dwójki
strażników, którzy siedzą skuleni pod murem. Nawet po ciemku. Na strażników
padało zresztą światło księżyca i gwiazd. Drzwi do budynku były przymknięte,
tylko od czasu do czasu wyglądał ze środka inny fizylier.
Powietrze przecięły dwie ciche
i śmiercionośne strzały. Obie trafiły w cel. Idealnie. Ofiary bez szmeru
osunęły się na ziemię. Teraz można było rozpocząć atak. Trochę mniej „subtelny”.
Ten huk z
pewnością zbudziłby umarłego. Martel natychmiast poderwał się z łóżka i włożył
mundur.
- Alarm! Wstawać wszyscy!-
krzyknął Martel, wychodząc na korytarz drugiego piętra. Stało tam czterech
zdezorientowanych i śpiących strażników.
Martel chwycił za pistolet i
zbiegł po schodach. Na szczęście nie były z drewna, a z marmuru. Nic nie
widział przez dym, nozdrza wypełnił mu bardzo mocna woń prochu. Usłyszał jęki
fizylierów z podłogi. I wtedy przez drzwi, nagle, wpadło kilku ludzi. Chciał
chwycić za szpadę, ale zostawił ją na górze.
Rozległy się krzyki dobijanych
i zabijanych. Tymczasem jeden napastnik skoczył w kierunku Martela, który
próbował coś dostrzec przez szarawą chmurę. Kapral strzelił i natychmiast
wyeliminował przeciwnika.
Na podłodze leżały
postrzępione ciała fizylierów. Granat musiał wybuchnąć gdzieś tutaj.
Przy wejściu na stronę parku
toczyła się zażarta walka. Jeszcze czterech fizylierów broniło się przed piątką
partyzantów. Martel ruszył na pomoc. Podniósł z ziemi karabin, który – o dziwo
– był nabity. Martel był dobrym strzelcem. Bardzo dobrym. Ale przede wszystkim:
skutecznym. Trafił jednego Hiszpana prosto w kark, a następnie kolbą karabinu
uderzył drugiego w brzuch. W przewadze fizylierzy bez problemu pokonali pozostałych
trzech partyzantów.
Na tym jednak miał się
skończyć opór Francuzów. Z zewnątrz rozległy się wrzaski i dźwięk setek butów.
Nietrudno było się domyślić, że partyzantów jest więcej. Martel postanowił
ratować własną skórę. Wyrwał martwemu towarzyszowi szablę. Rozkazał trzem
sprawnym jeszcze fizylierom iść za sobą i wyszedł w stronę parku.
Było chłodno, trwała noc. Z parku
dobiegała cisza, więc dopadł furtki i jednym szarpnięciem ją otworzył. Słyszał,
że za nim biegną towarzysze. Normalnie czułby na sobie pewną odpowiedzialność,
lecz teraz dbał tylko o siebie.
Wbiegli na żwirową alejkę, ale
szybko z niej zrezygnowali, bo żwir pod butami hałasował. Ruszyli wśród drzew.
Musieli się znaleźć jak najdalej od budynku. Później coś wymyślą.
Nagle Martel się potknął i
upadł, usłyszawszy dziwny trzask w kostce. Zaklął. Myślał, że ktoś mu pomoże,
ale fizylierzy biegli dalej, nie oglądając się na boki. Pewnie sam by tak
zrobił. Mimo że się wściekł, postanowił się nie poddawać.
Wtem rozległ się strzał. Nie z
domu- to strzelali do uciekinierów. Potem ozwał się krzyk „na pomoc”, błaganie.
Drugi strzał.
Martel zastygł w bezruchu. Muszę przeczołgać
się w mniej widoczne miejsce, pomyślał. Ruszył w stronę jakiegoś krzaka, pod
którym mógłby się schronić. Nie czuł bólu, adrenalina skutecznie go niwelowała.
Trzeci strzał.
Ostatni poległ. Zbliżali się
partyzanci. Nagle coś zimnego wpadło za kołnierz munduru.
Deszcz.
- To Francja… Francja za mną
płacze.
Czwarty strzał.
Mam nadzieję, że skoro tekst nie wygrał to chociaż dostał jakieś wyróżnienie? Samo to, że wylądował w "eterze internetowym" to dużo daje, bo widzi go większe grono odbiorców.
OdpowiedzUsuńMogę śmiało stwierdzić, że bardzo ładnie opisujesz tło akcji. Umiesz fajnie wydobyć z wyobraźni każdy szczegół nawet czytając miałam te "trupy pływające w studni". Bardzo mi się to w Twoich opowiadaniach podoba! Mam wrażenie, że czasem robić strasznie długie zdania, nawet na 3 linijki, może je skróć? Będzie się lepiej czytało, takie jest moje zdanie. Samej również mi się zdarza popełnić ten błąd. Fajnie, że pojawiło się coś nowego :)
Świetne opowiadanie!
Pozdrawiam.
Popracuję na tymi długimi zdaniami; rzeczywiście, może jest to spory mankament moich tekstów. Będę się starał je skracać, by ich wykres nie zajmował całej strony :). Wyróżnienia nie dostał, ale myślę, że na nie nie zasługiwał. Ale cieszę się, że Ci się podobało (no chyba że jest to z uprzejmości...).
UsuńNie moja epoka ale opowiadanie bardzo dobre.
OdpowiedzUsuńDzięki :)
Usuń