Istnieją dwa rodzaje filmów-
takie, które po wstaniu z fotela znikają praktycznie z pamięci i takie, o
których pamięć pozostaje na długo. Przy pierwszych się relaksujemy, czasami
śmiejemy, a czasami, niestety, załamujemy się jego poziomem. Przy drugich
płaczemy, wspominamy, żałujemy, zazdrościmy... są po prostu piękne. Są bliskie
ideału kinematografii, nieustępliwie poszukiwane przez krytyków i innych
widzów. Taki też jest irlandzki „Once” Johna Carneya.
„Once” to
historia dwóch ludzi- rudowłosego irlandzkiego artysty (w jego roli Glen
Hansard), który pracuje jako naprawiacz odkurzaczy wraz z ojcem, i czeskiej
artystki (Marketa Irglova), nie mającej stałej pracy. Spotykają się na ulicy,
gdy chłopak gra na gitarze piosenkę swojego autorstwa, a dziewczyna podchodzi
do niego z zainteresowaniem. Wkrótce złączy ich niezwykła więź.
Co jest niesamowitego w tym
dziele, to naturalność. Przede wszystkim mówi nam o tym kamera, zdaje się
ręczna, gdyż cały czas drga. „Once” może się wydać filmem amatorskim, ale właśnie
taki miał być. Gra aktorów jest świetna, niesztuczna, mimo że Czeszka nawet nie
jest profesjonalistką (do tego podczas produkcji miała zaledwie siedemnaście
lat). Dialogi nie przypominają Szekspirowskich, zawierają czasami wulgaryzmy,
jednak nie są one zniesmaczające. Często ma się odczucie, że zamiast płyty z
profesjonalnym filmem, włożyło się płytę z rodzinnego archiwum.
Równie znakomita jest muzyka. Piosenki nie zostały napisane na potrzeby filmu- zespół „Swell Season”, założony przez Glena Hansarda i Martketa’ę Irglovą, istniał już wcześniej. Nie bez powodu „Falling Slowly” zostało w dwa tysiące ósmym roku nagrodzone Oscarem. Naprawdę- muzyka jest znakomita. Chcę się kołysać przez cały film w jej rytmie.
Film ogląda
się świetnie. Nie jest nudny w żadnym wypadku, mimo że jest tam pewna
melancholia. Historia jest tak naturalnie piękna, że ma się wrażenie, że odbyła
się naprawdę. Tak świetnego dzieła nie widziałem dawno. Ponadto ma wybitną
dawkę humoru, czasami bardzo absurdalnego.
Budżet filmu był niewielki,
szczególnie w porównaniu do współczesnych amerykańskich produkcji, bo wynosił tylko
sto dwanaście tysięcy euro, czyli ponad siedemset razy mniej niż „To nie jest
kraj dla starych ludzi”, dzieło, które też dostało Oscara w dwa tysiące ósmym
roku. By wydatki obniżyć, sceny nagrywano w domach przyjaciół, Glena Hansarda,
czy mieszkania samego Johna Carneya. Scena grania na gitarze na ulicy – Graffon
Street w Dublinie – była nagrywana obiektywem długoogniskowym, nagrywającym na
większe odległości, dzięki czemu ni przechodnie, ni miasto nie wiedziało o
produkcji, a sami aktorzy, jak sami powiedzieli, mogli się rozluzować, bo nie
widzieli kamery.
Gdy tylko nadarzy się okazja,
sięgnę po „Once” jeszcze raz. Polecam to dzieło kinematografii wszystkim. „Once”
jest argumentem za tym, że dwudziesto-pierwszo-wieczne kino nie upadło.
super film, polecam każdemu ;)
OdpowiedzUsuńOglądałam! :) Popieram, super film. Rzadko mam do czynienia z tak ciekawą i humorystyczną akcją. Ludzie nie zwracają uwagi na takie filmy ponieważ nie gra w nich ani Pitt czy ktoś inny, tak samo sławny. Zwykle oglądamy kontynuację jakiś serii. Trudno znaleźć taką perełkę wśród takiego wyboru jaki mamy, nawet idąc do kina na coś nowego :).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! :)
Słusznie prawisz- takie filmy często są ignorowane. A mimo to, jest to najlepszy film jaki oglądałem w tym roku.
Usuń